Zapomniany i uznany, czyli Oberlaender i Lebenstein w MNWr.


 Marek Oberlaender to artysta dziś już zapomniany, za to twórczość Jana Lebensteina wciąż cieszy się niesłabnącym zainteresowaniem, zarówno współczesnych miłośników sztuki, jak i kolekcjonerów. Wystawa "Marek Oberlaender i Jan Lebenstein. Totemiczny znak figury ludzkiej", otwarta we wrocławskim Muzeum Narodowym w dzień rocznicy wybuchu II wojny światowej i w szczególnym czasie, gdy wciąż żyjemy w cieniu pandemii, ma wyjątkowy wydźwięk. Otwarcie wystawy dla publiczności odbyło się bez wernisażu. Obaj artyści, których ponad setkę prac można oglądać na parterze wrocławskiego muzeum, pochodzili z kresów wschodnich, wcześnie stracili ojców, mieli też dramatyczne doświadczenia osobiste z czasów II wojny światowej, co wpłynęło na ich sztukę. Obaj po wojnie ukończyli warszawską ASP i brali udział w słynnej wystawie Arsenał w 1955 roku. Obaj również wyemigrowali i przez wiele lat związani byli z Francją. Oberlaender zmarł na piąty zawał w Nicei w 1978 roku, a Lebenstein w 1999 r. w Paryżu. We wrocławskim muzeum  znajduje się bogata spuścizna po obu artystach. Ostatni raz prace Oberlaendera pokazywano ponad 40 lat temu. Tuż przed śmiercią Marka Oberlaendera mieszkającego w tym czasie w Nicei odwiedził ówczesny dyrektor wrocławskiego MN Mariusz Hermansdorfer, zachwycił się pracami artysty, a ten obiecał przekazać je do zbiorów muzealnych, co wkrótce uczyniła żona malarza (1978 r.). Obaj artyści poruszali podobne tematy, w podobny sposób kształtowali figurę ludzką, pokazując jej zwierzęcą, hybrydalną, odczłowieczoną formę. Kuratorka wrocławskiej wystawy Magdalena Szafkowska  zwraca uwagę na ich podobieństwo do twórczości francuskiego artysty WOLSA, czyniła nawet starania, aby pokazać jego prace zestawiając je z polskimi twórcami. Niestety fundacja, będąca w posiadaniu prac Wolsa nie zgodziła się ich wypożyczyć. 

I Oberlaender i Lebenstein pokazują w swych pracach kruchość, delikatność struktury (a w domyśle: kondycji) ludzkiego ciała, akcentując kościec, pozbawiony ciała szkielet, przypominający owada, bez upiększeń, bez ozdób, bez cielesnej urody. Na obrazach obu twórców postacie są uprzedmiotowione, odhumanizowane, brzydkie, przerażające. Mutanty, hybrydy, dziwaczne stworzenia o wyraźnie widocznych kościach, żyłach, wewnętrznych organach. Lebenstein wychodzi od realistycznej figury ludzkiej. W pierwszej sali wystawy widzimy dwie wczesne prace (muzealne nabytki z 2014 roku) wykonane na papierze milimetrowym - postacie siedzą w ramach, za kratami, ściśnięte, stłamszone, ale przypominają ludzkie sylwetki popularne w czasach socrealizmu, przeciwko któremu zarówno Lebenstein jak i Oberlaender się buntowali, odrzucając także estetykę koloryzmu, dominującą na warszawskiej uczelni (obaj malarze studiowali u profesora Artura Nachta-Saborskiego, wybitnego kolorysty). Obaj byli buntownikami, którzy, choć podobni, to jednak kroczyli własnymi, indywidualnymi ścieżkami. Jan Lebenstein był bardziej radykalny, bardziej przypominał erudytę pokroju Zbigniewa Makowskiego, a w Paryżu otaczał się nie malarzami, lecz pisarzami i krytykami literackimi (jego wielkim admiratorem był Konstanty Kot Jeleński). Lebenstein odniósł sukces komercyjny i w Paryżu i w Nowym Jorku, dzięki swoim figurom osiowym. Podobno jeden z marszandów zaproponował, aby na zamówienie amerykańskich banków do ozdoby ich ścian namalował serię prac z figurami osiowymi. Lebenstein odmówił i natychmiast przestał je malować. 

Dwadzieścia dużych obrazów olejnych Lebensteina można obejrzeć na wrocławskiej wystawie. Warto zwrócić uwagę na ich niezwykłą fakturę, na niemal rzeźbiarskie potraktowanie powierzchni obrazów. Lebenstein z wystawy we wrocławskim muzeum może być dla wielbicieli jego bestiarium pewnym zaskoczeniem, choć ekspozycja nakierowana jest raczej na przypomnienie Oberlaendera, którego prac jest dużo więcej. 

W jednej z ostatnich sal (tuż przed wypełnionymi obrazami korytarzem) prezentowana jest seria prac, która, jak twierdzi kuratorka Magdalena Szafkowska, przypomina dwa upiorne szkielety z zaznaczonym układem krwionośnym z  kaplicy czaszek Sansevero w Neapolu (wykonał je doktor Giuseppe Salerni nieznaną dziś metodą, prawdopodobnie za życia tych osób) albo postacie prezentowane na objazdowych pokazach słynnego i kontrowersyjnego preparatora niemieckiego Gunthera von Hagensa  powstałe metodą plastynacji (pokazywano je dwa lata temu we Wrocławiu, Katowicach i Krakowie na wystawie "Body Worlds Vital"). 

Mnie te prace Oberlaendera przypomniały truchło kochanka obłąkanej bohaterki "Wstrętu" Romana Polańskiego zagranej brawurowo przez Catherine Deneuvue albo film "Szamanka" Andrzeja Żuławskiego z Iwoną Petry. Ten sam sposób podejścia do człowieka, jako ciała, zwierzęcia, z którego po odarciu z cielesności i duchowości, po pozbyciu się upiększeń nie zostaje nic prócz resztek mięsa i kości. Zarówno Oberlaender jak i Lebenstein pokazują pesymistyczną wizję człowieka, to z czym zetknęli się podczas wojny, która odhumanizowała i zniszczyła stosunki międzyludzkie, ukazała to co w człowieku najgorsze, nieludzkie oblicze zła. 

Na wrocławskiej wystawie obaj artyści zestawieni są ze sobą po raz pierwszy. Wszystkie pokazane prace pochodzą z kolekcji własnej Muzeum Narodowego we Wrocławiu. 

Wystawa czynna będzie do 3 stycznia 2021 roku.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Brawurowa premiera "Manekinów" w Operze Wrocławskiej

"Staram się zbytnio nie intelektualizować swojego malarstwa" — wywiad z argentyńskim malarzem Alejandrem Mariottim

"Nasze imprezy są flamenco, żyjemy flamenco, śpimy flamenco i jemy flamenco" – wywiad z Tomatito