"Imperatyw" w Galerii Miejskiej we Wrocławiu


IMPERATYW to wystawa, na której zwiedzanie w realu trzeba było trochę poczekać. Wystawa pandemiczna, pełna pytań bez odpowiedzi, prób zmierzenia się z rzeczywistością, z czasami, które dla artystów okazały się czasami trudnymi, depresyjnymi, pełnymi wątpliwości, co do dalszej drogi życiowej i indywidualnych wyborów. "Imperatyw" jest prezentacją sześciu artystów różnych pokoleń, w tym jednego z najciekawszych prekursorów awangardy, czyli nieżyjącego już Wacława Szpakowskiego. Różnorodne postawy, różne techniki, różne spojrzenia na sztukę najnowszą i jej rolę w czasach, które podważyły wszystkie nasze pewniki, wszystkie stałe przekształcając w zmienne. Nosimy maski, dezynfekujemy ręce, zachowujemy dystans. Unikamy tłumów. Taki reżim sanitarny zachowujemy też zwiedzając tę wystawę w Galerii Miejskiej. Zwiedzamy samotnie wnikając w świat pełen fotografii, kości ze szkła, przymkniętych oczu, przez które podglądamy z przerażeniem to, co się wokół nas dzieje.



Druga z sal wypełniona rysunkami węglem i instalacjami Łukasza Gierlaka jest mroczna. Czarne ściany i tajemnicze oświetlenie sprawiają, że odczuwać możemy lęk i niepewność co do realności tego na co patrzymy. Ta czarna sala ma w sobie jakieś niesamowite mistyczne oddziaływanie. Może rodem z surrealistycznego filmu "Pies andaluzyjski", a może z horrorów typu "Ring" (i to raczej w japońskiej niż amerykańskiej wersji). Artysta tworzy tajemny pokój, w którym widz czuje się osaczony. Schodząc do jasno oświetlonej sali piwnicznej oddychamy z ulgą, wkraczając w czysty, matematyczny świat awangardy obecnej w rysunku Wacława Szpakowskiego,  współczesnej animacji tej pracy  (Łukasz Grynda) i wersji graficznej (Łukasz Kujawski).


Te geometryczne, niezwykle wyrafinowane i dekoracyjne wzory hipnotyzują nas swoją labiryntową formą. Znajdujemy się w sytuacji bez wyjścia, powtarzalnej i nieskończonej. Nagle rozpoczętej i meandrycznie trwającej do jakiegoś bliżej niesprecyzowanego nagłego końca. Tylko pozornie jasnego i logicznego. Trochę jak w czasach, w których żyjemy, już ponad rok zmagając się z falami pandemii, która zdaje się w ogóle nie mieć końca... Praca Szpakowskiego jest jakby prekursorskim przedstawieniem tego co nas spotkało - uwięzienia, osaczenia, bezwyjściowości. Zdumiewające jak rysunek Szpakowskiego doskonale wpisuje się w rolę symbolu naszych depresyjnych czasów. W kolejnych salach umieszczono prace młodych artystów znanych z działań w przestrzeni miejskiej (murale).

 

Łukasz Cekas Berger tworzy przedziwne obiekty z powyginanych drewnianych lub metalowych prętów, nadając im abstrakcyjne trójwymiarowe formy przytwierdzone do ścian niczym płaskorzeźby. Absurdalność nazw tych prac (Obiekty nieporęczne) doskonale współgra z groteskowością naszej codzienności. Nowej codzienności. Tej, w której tkwimy od czasu pojawienia się koronawirusa.
 

W ostatniej sali na ścianach wiszą czarne prace wykonane techniką batiku przez Stacha Szumskiego. Ponure, perwersyjne, kosmiczne zestawienia ludzi, stworów i przedmiotów mają w sobie coś z wizji związanych z  meksykańskim świętem zmarłych (Dia de Muertos), gdzie śmierć unosi się nad wszystkim, co żywe. Czarne tkaniny przypominają mi też o dawnych pompa funebris, podczas których niesiono żałobne chorągwie, jakie w minionych wiekach sarmackiej świetności, towarzyszyły pogrzebom.

 

Albo flagi pirackie z trupimi czaszkami. Oczywiście to tylko luźne skojarzenia, a rodowód tych prac może być zupełnie inny. "Imperatyw" to wystawa, której nie sposób odczytywać pomijając pryzmat naszej codzienności. Tego co utraciliśmy. Tego na co boimy się spojrzeć bez strachu. A także tego co nas ogranicza i przywodzi myśli o śmierci. Wchodząc na wystawę zaczynamy od dużych prac fotograficznych Andrzeja P. Batora, figuralnych, zmysłowych, pełnych portretów postaci umieszczonych blisko siebie (fotoobiekty z cyklu "Gratias ago")  i szklanych kości autorstwa Igora Wójcika. 

 

Symbolicznie nawiązują do czasów sprzed pandemii, zanim ikonkami koronawirusa zaczęto oznaczać wszystko, ostrzegając przed nieznaną zarazą. Idąc dalej przez salę z pracami Łukasza Gierlaka, gdzie mijamy przymknięte powieki, po schodach schodzimy do labiryntu bez końca i osobliwych konstrukcji o nieznanym przeznaczeniu, by trafić do sali z upiornymi batikami Stacha Szumskiego. Na końcu króluje śmierć, a taniec śmierci jest jego zapowiedzią. 

Wystawa czynna jest w Galerii Miejskiej we Wrocławiu do 5 marca. 


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Brawurowa premiera "Manekinów" w Operze Wrocławskiej

"Staram się zbytnio nie intelektualizować swojego malarstwa" — wywiad z argentyńskim malarzem Alejandrem Mariottim

"Nasze imprezy są flamenco, żyjemy flamenco, śpimy flamenco i jemy flamenco" – wywiad z Tomatito