„Myślę, że obrazy powinno się oglądać, przeżywać je, czuć wszystkimi zmysłami” – wywiad z artystką Agnieszką Safińską
Artystyczne spojrzenie: W lipcu Pani prace
będzie można obejrzeć w galerii Floriańska 22 na wystawie zbiorowej grupy
Kierunek, do której Pani należy. Jest Pani również kuratorką tej ekspozycji.
Czy trudno było pogodzić te funkcje?
Agnieszka Safińska: Jak sama Pani zauważyła, jest to wystawa
zbiorowa, a zatem w pewien sposób wybór obrazów, które będą zaprezentowane, był
uzależniony od pozostałych reprezentantów grupy. Wystawa – skoro tworzona przez
kilka osób – powinna być wspólną i spójną opowieścią, wędrówką przez emocje,
przemyślenia, opowieścią o pejzażach duszy, przez które każdy z nas
przewędrował, a teraz pragnie podzielić się tym z odbiorcą. Trudno powiedzieć,
czy jest dla mnie problemem, aby pogodzić funkcję malarki i kuratorki, zarazem.
Skromne doświadczenie już nabyłam w roli kuratora. Jak coś trzeba zrobić, to po
prostu robię i już. Poza tym zależy, od której strony na to spojrzeć: jeśli od
tej „fizycznej”, czyli dźwigania, przenoszenia dużych paczek z obrazami,
rozpakowywania, wieszania, a potem odwrotnie – zdejmowania ze ścian,
zabezpieczania, pakowania, ładowania do samochodu, dźwigania, żeby wszystkie
prace odesłać autorom, bo nie każdy ma możliwość odebrać je osobiście – to tak,
jest trudno. To ta niewdzięczna strona, ta za kulisami. Natomiast bardzo
przyjemna, chociaż stresująca, jest druga część ustawiania wystawy. Tu zaczyna
się proces twórczy kuratora, który – poniekąd – narzucając już tytuł, jak w tym
i drugiej „bliźniaczej” wystawy przypadku, ma koncepcję na całość, jakieś
ogólne wyobrażenie i nagle, mając już przed sobą oryginalne prace, bywa że musi
nieco zmienić lub zmodyfikować, w jakimś stopniu, swoją wizję, by w sposób
najlepszy dla każdego prezentowanego twórcy, wyeksponować mądrze, obiektywnie
każde dzieło. Czy mnie się to uda? Mam cichą nadzieję, że tak. Jako kurator
wystawy, muszę zapomnieć o sobie jako o malarce i jeśli będzie trzeba zawiesić
własne obrazy na szarym końcu, dla ogólnego najlepszego wrażenia całej wystawy,
to tak też się stanie. W przypadku galerii Floriańska 22, główną decydującą, co
do wyboru obrazów, jest pani Magdalena Skrzyszowska, osoba z niesamowitym
wyczuciem artystycznym, wrażliwością, ogromną wiedzą o sztuce i doświadczeniem
jako wystawca. Jest to więc dla mnie okazja do nauki i czerpania z jej rutyny i
doświadczenia zawodowego. Szczęśliwie się złożyło, że obie miałyśmy niemal
identyczne zdanie, co do wyboru prac na tę właśnie wystawę. I równie
szczęśliwie się składa, że są piękne ściany w galerii do ekspozycji, więc żaden
z artystów (mam nadzieję) nie będzie czuł się w jakikolwiek sposób
pokrzywdzony. Oczywiście w przypadku „Ab hoc et ab hac, czyli... o tym i
owym...”, gdzie pokazujemy po dwa obrazy, trudno jest przedstawić nas jako
twórców, w pełnym wymiarze. To jest wycinek tego, co robimy, jakimi wędrujemy
drogami twórczymi. Jako kurator, wcześniej zrobiłam sobie symulację wystawy,
opierając się na podesłanych zdjęciach obrazów, więc mniej więcej już wiem,
jaki klimat mogą wytworzyć one „na żywo” w galerii, w jakim kierunku ta wystawa
podąży, ale... zostawiam sobie zawsze czynnik miłego zaskoczenia, kiedy już
mając do dyspozycji ściany i oryginalne prace dziesięciu osób z naszej grupy, osób
o różnej energii twórczej, innym postrzeganiu świata, innych doświadczeniach,
innym temperamencie, wreszcie – na innym etapie życiowym – rozpocznę swoje
tête-à-tête z ich dziełami.
Artystyczne spojrzenie: Jakie prace będziemy
mogli obejrzeć na tej wystawie i skąd taki łaciński tytuł ekspozycji?
Agnieszka Safińska: Zacznę od tytułu. Mam wykształcenie
muzyczne i baletowe. W jakiś naturalny sposób muzyka stała się drugą moją
naturą, jej słuchanie, tworzenie do niej choreografii, rozbieranie jej na czynniki
pierwsze w szkole baletowej i muzycznej. W moim domu rodzice i dziadkowie
bardzo dbali o rozwój kultury szeroko rozumianej. Jako sześciolatka zakochałam
się w operze po obejrzeniu „Madame Butterfly” Pucciniego w Teatrze im. Juliusza
Słowackiego, chodziłam więc z rodzicami na opery, operetki, koncerty do filharmonii.
W wieku siedmiu lat znałam już na pamięć obydwa koncerty chopinowskie, których
na okrągło słuchałam w domu z płyt analogowych. Tych zresztą było sporo z
muzyką klasyczną, tak zwaną poważną: Mozart, Beethoven, Bach, Haydn itd...
Symfonie, kantaty, dzieła sakralne – requiem, msze, oratoria i pasje... W tych
dziełach wykorzystywane były części mszy świętej, modlitwy w języku łacińskim.
Od dziecka kojarzę łacinę z czymś bardzo wzniosłym, ważkim, odświętnym, co każe
przystanąć i skupić myśl na czymś, co jest zawarte pomiędzy, ukryte, ale nie
niedostępne... Tytuł łaciński wystawy jest więc próbą wytrącenia odbiorcy, na
moment, z pędu dnia codziennego, by zechciał poświęcić swój czas, uwagę i dostrzec,
co na pierwszy rzut oka może nie jest dostrzegalne, co jest schowane za
fakturą, barwą, ekspresją pędzla, tematem – nie zatrzymując postrzegania li
tylko na samej powierzchni obrazu. Jest zaproszeniem w głąb... Podobnie jest z
modlitwami, które w naszym języku, oklepane i klepane, nie robią już takiego
wrażenia, jak te same modlitwy w języku łacińskim, poruszające duszę i serce w
rozwibrowanym uniesieniu. W tym też języku (żal, że martwym) także najwięksi
filozofowie wyrażali swoje skondensowane, trafne myśli, które do dziś cytujemy...
Nie po raz pierwszy zresztą sięgam po ten język. Zdarza się, że łacińskie
sentencje wykorzystuję w swojej twórczości poetyckiej. I dawno temu uczyłam się
łaciny w liceum... Zostając przy tytule polskim „O tym i owym”, można by mieć
wrażenie, że to ot, taka lekka, wakacyjna wystawa o wszystkim i o niczym,
banalna, bez głębszej myśli, więc pytanie: wpaść i „poprzebywać” trochę z
eksponowanymi obrazami czy odpuścić? Bowiem „o tym i owym” może być postrzegane
jako „o wszystkim i o niczym”, a więc jako luźna niewerbalna pogawędka na
płaszczyźnie Artysta – Obraz – Odbiorca, bez jakichkolwiek intelektualnych
zobowiązań. A niekoniecznie taki jest zamysł pani Magdaleny Skrzyszowskiej jako
właścicielki galerii, mój jako kuratora,
ani też nasz, jako artystów współtworzących tę wystawę. A o samych pracach jest
mi ciężko opowiadać. Myślę, że obrazy powinno się oglądać, przeżywać je, czuć
wszystkimi zmysłami, na ile jest to możliwe... Co prawda dostępny będzie opis
wystawy, jej zamysł, w kilku zdaniach, jednak nie chodzi tu o
przeintelektualizowanie tematu, więc pozostawiam swobodę interpretacji wystawy
jako całości, ale i indywidualnych dzieł pokazanych na niej, samemu widzowi.
Wierzę, że wszystko co najlepsze z nas, artystów, goście galerii Floriańska 22
zaczerpną dla siebie. Że czas spędzony wśród naszych obrazów, choć to zaledwie
dwa tygodnie, pozostawi w nich dobrą aurę. Że zatrzymają dla siebie z nas coś
więcej i na dłużej...
Artystyczne spojrzenie: Mieszka Pani i tworzy w Krakowie, ale
ukończyła Pani łódzką Akademię Sztuk Pięknych, dlaczego wybrała Pani tę
uczelnię? Jacy profesorowie wykładający na tej uczelni oddziałali na Pani
twórczość?
Agnieszka Safińska: Łódź jest miastem, do którego mam
wyjątkowy sentyment. Tam nawiązałam wspaniałe, trwałe przyjaźnie, tam bowiem
kończyłam Akademię Muzyczną, a był to jeden z piękniejszych okresów w moim
życiu. Wiedziałam, że kiedyś muszę znowu tam wrócić. Myślę, że podświadomie do
tego dążyłam i w efekcie, po latach, tak też się stało. Jednak Akademia Sztuk
Pięknych w Łodzi była konsekwencją niedosytu Studiów Podyplomowych w Akademii
Sztuk Pięknych w Krakowie, które skończyłam, i gdzie pod czujnym profesorskim
okiem Adama Brinckena i Zbigniewa Bajka, rozwijałam się jako artystka. Zabawna
była sytuacja, kiedy profesor Bajek pojawił się na korytarzach ASP w Łodzi i
widząc mnie, wykrzyknął: „Zdrajczyni! Jak mogłaś zdradzić krakowską ASP??? Co ty
tu robisz???!!! To nie mogłaś u nas, w Krakowie???”, zabrzmiał pół żartem pół serio, ale wyrzut był wyczuwalny... A
szedł właśnie do mojego łódzkiego profesora, Andrzeja Grendy. Jak się
dowiedział, że jestem jego studentką, pojawił się na profesorskiej twarzy
radosny uśmiech ulgi. Z kolei w łódzkiej Akademii Sztuk Pięknych, inny
profesor, Tomasz Chojnacki, śmiał się, że ściga mnie Matejko, nawiązując do
krakowskiego sposobu myślenia twórczego, malowania, jak najbardziej cenionego w
łódzkiej ASP, do samego też Krakowa – miasta kultury i sztuki, miejsca o
wspaniałych tradycjach, wspaniałych zabytkach, klimacie, co niewątpliwie
wycisnęło na mnie swoje piętno – w tym pozytywnym wymiarze. Tu urodziłam się,
przez lata dzieciństwa mieszkałam w Rynku Głównym. Blisko do teatrów, muzeów,
dobrych małych kin z ambitnym repertuarem... Co dała mi łódzka ASP? Bardzo wiele.
Faktycznie, inna jest tam myśl, modernistyczna, choćby i z tego powodu, że sama
Akademia jest dużo młodsza od krakowskiej, z innymi tradycjami i założeniami.
Współzałożycielem jej i wykładowcą był niesamowity artysta z równie niesamowitą
historią życia, Władysław Strzemiński. Jego ducha odczuwa się w każdym miejscu
Akademii. Tak jak zresztą w Krakowie ducha Matejki czy Wyspiańskiego. Tak, sądzę,
że z Łodzi wyniosłam odwagę eksperymentowania, odwagę poszukiwania środków
wyrażania emocji, otworzyłam się na malarstwo nieprzedstawiające, abstrakcyjne,
dla którego ważna jest, idąc na bardzo duże skróty, temperatura tychże.
Wcześniej jakoś traktowałam ten sposób malowania nieco po macoszemu. Teraz
wiem, że był to błąd, bo sama siebie hamowałam, ograniczałam. Zupełnie
niepotrzebnie. A może po prostu tam właśnie dojrzałam? W łódzkiej ASP... Dziś
mogę to porównać do wierszy, które piszę: są tematy, których z powodu ich
ciężaru świadomie nie chcę pisać rymem, bo mam wrażenie, że spłycę sens tego,
co chcę powiedzieć, wykrzyczeć szeptem – staną się trywialne, ale są też
wiersze, których nie mogę wręcz pisać, tak zwanym „białym wierszem”, bo jako
poetka, nie mam prawa ich okradać z poetyki metafor, z pięknego słowa. Tak też
jest z moimi obrazami – im trudniejszy temat, im więcej chcę powiedzieć, tym
skromniejsze są środki wyrazu. Ale też nie stronię od obrazów realistycznych,
żeby rozwijać swój warsztat, a przede wszystkim oko... Trochę wtedy czuję się
jak Sherlock Holmes, który wpatrując się w najmniejsze szczegóły, stara się
uchwycić relacje i zależności ustawionych przedmiotów, proporcje, grę światła i
cienia... Podsumowując: trudno udzielić jednoznacznej odpowiedzi, którzy
profesorowie wywarli na mnie największy wpływ. Sądzę, że od każdego z nich
zaczerpnęłam maksymalnie dużo na miarę swoich możliwości, przy czym zawsze,
słuchając z pokorą celnych uwag, podążałam jednak wiernie za swoją myślą,
intuicją, emocją, ekspresją.
Artystyczne spojrzenie: Grupa Kierunek, do
której Pani należy, została stworzona przez artystów, którzy spotkali się na
wydziale malarstwa i grafiki ASP w Łodzi, co było impulsem do powołania do
życia tej grupy?
Agnieszka Safińska: Powstanie grupy KIERUNEK wynikło
spontanicznie i trochę w tym namieszał los. Pomysł mojej zaprzyjaźnionej
artystki z grupy, Oryszyn, aby po otrzymaniu dyplomów, jednak nie kończyć tak
znajomości, zwłaszcza że byliśmy wszyscy naprawdę zgraną grupą (a wcale tak się
nie zapowiadało) i raz jeszcze spotkać się, tym razem na wspólnej wystawie w
Galerii 33 w Ostrowie Wielkopolskim u wspaniałego artysty malarza, Krzysztofa
Ryfy, spotkał się z ogromnym entuzjazmem nas wszystkich. Założenie było takie,
że wystawiamy jeden obraz namalowany w łódzkiej Akademii, która nas połączyła –
taki rodzaj pożegnania – oraz jeden nowy obraz, który będzie namalowany
specjalnie na tę wystawę, jako błogosławieństwo na naszą nową drogę twórczą.
Trzeba było tylko wymyślić jakiś tytuł wystawy. Padło na mnie. Podrzuciłam
tytuł KIERUNEK – NIEWIADOMA, bo w zasadzie nikt do końca nie wie, w którym
kierunku podąży jego twórcza pasja. I tak, na zakończenie, spotkaliśmy się po
raz ostatni razem (jak sądziliśmy) z początkiem września 2015 roku w Ostrowie Wielkopolskim na naszej zbiorowej
wystawie. Tuż przed wernisażem, atmosfera ponownego spotkania się, wspólnego
działania, była tak wspaniała, że chociaż nikt z nas nie mówił tego głośno,
dopadła nas melancholia i smutna świadomość rozstania po wystawie. Ta
świadomość końca była bardzo wyczuwalna, wręcz fizyczna. I tu los przyszedł z
pomocą (według mnie, nie ma w życiu przypadków) bowiem tytuł wystawy KIERUNEK –
NIEWIADOMA tak bardzo był sugestywny, że otwierający wystawę kurator i zarazem
właściciel Galerii 33, zapowiedział nas jako grupę KIERUNEK. We wszystkich nas
wstąpiła wówczas jakaś tajemnicza cicha radość i nadzieja na kontynuację
znajomości, nadzieja na kolejne wspólne przedsięwzięcia. Uchwyciliśmy się tego
przejęzyczenia. Pod koniec wernisażu wiedzieliśmy już na pewno, że to nie
koniec, tylko początek czegoś nowego, wartościowego. A tak się złożyło, że katalog
do wystawy był przygotowany przez artystkę zaprzyjaźnioną i współpracującą z
Galerią 33, Iwoną Trzcińską. Nie namyślając się długo, podeszłam do niej wraz z
Oryszyn i zapytałam wprost, czy motyw zaprojektowanej przez nią strony
tytułowej katalogu, mógłby zostać naszym logo, skoro tak trochę poza nami, za
sprawą jakiejś magicznej chwili, zrodziła się grupa KIERUNEK. Tak więc ojcem
chrzestnym grupy jest Krzysztof Ryfa, matką chrzestną – Iwona Trzcińska. W
prezencie dostaliśmy również ogromny baner z logo. Czegóż chcieć więcej? W najśmielszych
naszych oczekiwaniach nie śniło się nam, że pożegnalna wystawa okaże się
pierwszą wspólną wystawą z tych, które nastąpiły w szybkim tempie po niej. Nie
mając nic, wyjechaliśmy z Ostrowa Wielkopolskiego ze wszystkim... Mamy
siebie...
Artystyczne spojrzenie: Pani twórczość jest
niezwykle różnorodna, zarówno co do techniki, jak i tematyki. Skąd czerpie Pani
inspiracje?
Agnieszka Safińska: To chyba najprostsze pytanie, na które mogę
odpowiedzieć, tym razem, krótko: ze wszystkiego. Wszystko może być inspiracją –
powiew wiatru, spojrzenie wiernego psa, mruczenie kota, łzy bezdomnego,
rozmowa, drugi człowiek, modlitwa, tęsknota, dotyk płatków kwiatów, uliczny
szum, zachody i wschody słońca... Wszystko. Tak jak wszystko może być tematem w
twórczości. Myślę, że to jest pewna stała niezmienna od momentu, kiedy ludzie
zaczęli tworzyć. Czerpię z nastrojów, które zapewne są wynikiem wcześniejszych
poruszeń, tych uskrzydlających, ale i rozczarowań. Jestem w nieustannym ruchu myśli,
odczuwania, poszukiwania. Myślę, że stąd też ta różnorodność technik, potrzeba
eksperymentowania, jako wynik niepokoju ducha. Pielęgnuję w sobie naiwne,
szczere dziecko, które odbiera świat wszystkimi zmysłami, pozwalając sobie na
proste zachwyty. Myślę, że moje postrzeganie świata, jakiś rodzaj wrażliwości,
jest wynikiem wychowania, domu, w którym wyrosłam, wkładu pracy we mnie i nade
mną mojej cierpliwej, mądrej, ciepłej, ale i wymagającej, obiektywnej w ocenach
i opiniach, krytycznej przyjaciółki – mamy, która wspiera mnie do dziś,
podpowiada lub w zależności od okoliczności – subtelnie, bądź wprost –
schładza... Trochę też jest to wynikiem pozbierania z całej mojej rodziny,
najbardziej nieprzydatnych w dzisiejszych czasach, genów artystycznych, które
predysponują mnie do uprawiania takich właśnie, nieco „autystycznych” zawodów.
Pozwalam sobie na ten słowny przekręt, bo wiąże się z nim mała anegdota.
Pewnego razu, małoletni wówczas, syn mojej przyjaciółki, wybitnej
wiolonczelistki, chcąc mnie komuś przedstawić, powiedział z entuzjazmem, że
jestem jego najbardziej „autystyczną” ciocią, jaką ma. Oczywiście powiedział
„artystyczną”, ale wszyscy usłyszeli, co usłyszeli i tak już zostało. Dziś, ten
mały chłopiec jest już dorosłym, wspaniałym muzykiem robiącym międzynarodową
karierę, ale chyba do końca życia oboje będziemy śmiać się, wspominając tego
chochlika językowego. A tak swoją drogą, jak by pomyśleć, to faktycznie coś w
tym jest...
Artystyczne spojrzenie: Jest Pani malarką, ale i tancerką, ma Pani również
wykształcenie muzyczne. Co sprawiło, że zainteresowała się Pani i muzyką i
tańcem i plastyką?
Agnieszka Safińska: Początki zainteresowań zawdzięczam
bezspornie moim rodzicom. To oni wysłali mnie jako trzylatkę na zajęcia
baletowe (oczywiście na początku był to bardziej ogólny muzyczno-motoryczny
rozwój, niż balet, ale zajęcia odbywały się przy wtórze fortepianu i przy
wspaniałym doborze repertuaru przez akompaniatorkę). Na koniec roku szkolnego
były występy, najpierw w Teatrze Starym, a w późniejszych latach był to Teatr
Bagatela. A więc już od najmłodszych lat kształtowała się we mnie miłość do
muzyki, tańca, pięknych bajkowych strojów, scenografii... Kształtowała się
równocześnie moja wyobraźnia, wrażliwość, także odpowiedzialność i
samodyscyplina. Taniec klasyczny fantastycznie rozwija obie półkule mózgowe,
koordynację ruchową, koncentrację. Trzeba słyszeć muzykę, zapamiętywać coraz
bardziej skomplikowane sekwencje ruchowe zamknięte w określonym czasie
muzycznym, rytmie, oswoić przestrzeń, także względem współtańczących. Wszystkie
bodźce, któremu dziecko jest poddawane szybko uczy stron (lateralizacja), świadomości
i odczuwania ciała jako zharmonizowanej całości, świadomości przestrzeni. Można
by wiele na ten temat... W związku z tym, naturalne było to, że kolejnym
krokiem w edukacji artystycznej była nauka gry na instrumencie. Zaczęłam od
wiolonczeli, ale potem przeszłam na fortepian. A fortepian, to dalszy rozwój
percepcji wzrokowo-rytmiczno-muzycznej. Moja mama zawsze przychylna była
wszelkiej nauce i wspierała mnie w takich pomysłach. Z czasem, znowu w sposób
naturalny, zaczęłam poszukiwać jeszcze innej drogi wyrażania tego, co mi w
duszy gra. A że już znałam litery, pisałam bez błędów i płynnie czytałam, bo o
to już zadbał mój tato, zaczęłam więc dość wcześnie pisać wiersze. Z początku
to były, rzecz jasna, dziecięce wiersze satyryczne, jakieś paszkwile, śmieszne
rymowanki. Ale już w czwartej czy piątej klasie, mój stosunek do pisania uległ
zmianie. Jako mała romantyczka, coraz bardziej zaczęłam zwracać uwagę na piękno
przyrody, zapach powietrza... Stałam się bardziej świadoma tego, że jestem
częścią czegoś większego. Nagle poczułam, że jest mi czegoś za mało, że nie
wystarcza mi już wyrażanie własnych emocji za pomocą ekspresji tańca czy
muzyki. Wtedy to do głosu, w sposób naturalny, doszło... słowo, które stawało
się coraz bliższe mojej naturze. I tak – jedna pasja, z biegiem lat,
przeniknęła w kolejną i w kolejną... A co ciekawe, w szkole najmniej lubiłam
zajęcia plastyczne. Uwielbiałam lekcje teoretyczne z historii sztuki, ale
malowanie, albo rysowanie podczas 45-minutowej lekcji paraliżowało mnie. Do tego
stopnia, że wyparłam tę czynność z pamięci. I dopiero profesor Bajek
nieświadomie uzmysłowił mi powód moich „traumatycznych” przeżyć na
nieszczęsnych zajęciach plastycznych. Otóż, pewnego razu, bardzo długo
zabierałam się do rysowania aktu. Profesor zdążył już kilkakrotnie robić
korekty innym studentom, natomiast za każdym razem, zatrzymując się przy mnie,
napotykał mój zrozpaczony wzrok i pusty arkusz papieru. Przez pierwsze trzy
godziny analizowałam obiekt, nieśpiesznie, ale i bez nadziei, że zdążę cokolwiek
zrobić. Że w ogóle wystartuję. Wreszcie w czwartej godzinie zajęć rozpoczęłam
pracę. Pod koniec, profesor znowu podszedł do mnie, by zrobić wreszcie korekty,
a tu niespodzianka – w zasadzie nie potrzeba. I wcale nie chodziło o to, że ja
to taka zdolna i nie trzeba tutaj żadnych uwag. Moja koncentracja, bowiem,
podczas przetwarzania informacji o obiekcie była tak silna, że później, niemal
jak w transie, szybko przeniosłam wszystko na karton. A pan profesor Bajek,
komentując głośno, że już wie, że potrzebuję więcej czasu na skupienie,
przemyślenie zadanego problemu, analizę, nim po tych kilku godzinach rozpocznę
etap rysowania czy malowania, że taki już mam rytm – sprawił, że zadziałało to na mnie tak
odkrywczo, iż cała zmora lekcji plastycznych z dzieciństwa – prysła... Na
każdych kolejnych zajęciach profesor, jako człowiek bardzo dyskretny, nigdy nie
stawał za moimi plecami, nie popędzał mnie. Czekał... Krążył... Wiedział i
rozumiał, że kto jak kto, ale artysta bez natchnienia nie ruszy do przodu, a
wręcz może zrobić kilka kroków wstecz. I broń Boże ponaglać... Tego właśnie nie
miałam w szkole podstawowej na zajęciach plastycznych. Czasu... A wracając do
pytania, znowu i tu dopowiem, że ta kolejna pasja, tym razem malowania, jest
konsekwencją tych poprzednich. Te wszystkie dziedziny, którymi się zajmuję, nie
wykluczają się, lecz uzupełniają. Są tą samą potrzebą wypowiedzi duszy, umysłu
i serca, lecz przy użyciu różnych środków przekazu. Nie rozdzielam tego, bo
wszystko razem układa się w jedną całość, jest odzwierciedleniem tego czym i
kim jestem, czym i kim się staję, podczas wędrówki przez własne życie.
Artystyczne spojrzenie: Na wystawie w galerii Floriańska 22 obejrzymy "Rozlewiska" i "Ametystowy świt", czy mogłaby
Pani przybliżyć okoliczności, w jakich powstały te prace – co było impulsem do
namalowania tych obrazów?
Agnieszka Safińska: Jak wspominałam wcześniej, wzrusza mnie
piękno przyrody, której jestem i jak najbardziej czuję się częścią, cieszą mnie
drobiazgi, ulegam prostym zachwytom. Wzrusza mnie w ogóle bardzo wiele rzeczy.
Jestem taką niepoprawną sentymentalną romantyczką. Już jako dziewczynka, może
jedenastoletnia, napisałam na jakiejś kartce papieru w zeszycie, że pragnę to
piękno przyrody, piękno świata, chociaż w nieudolny pewnie sposób, w
podziękowaniu za nie, przelewać ze swojej uniesionej duszy w wiersze.
Oczywiście była to prośba do Boga. W ten sposób, naiwnie pragnęłam dziękować
Jemu za stworzenie tak doskonałej Natury. Pragnęłam, by wszystko to, co w życiu
będę robić, było modlitwą dziękczynną za Dzieło Stworzenia. Nie rozumiałam
tego, ale tak właśnie czułam. Z perspektywy lat, z całą świadomością dziś mogę
wyznać, że wszystko, co w życiu robiłam, było i wciąż jest modlitwą
dziękczynną. Tym bardziej, że z tego piękna, jako artystka, korzystam, czerpię.
„Rozlewiska” to jeden z obrazów z cyklu „Sen i Jawa”. Impulsem do powstania
tego obrazu, nie będę odkrywcza, była sama natura. Piękno wody, zmienność barw
w zależności od światła, mieniące się, migotliwe błyski, blaski, szum, plusk,
ruch..., roślinność, śliczne barwne ważki o fluorescencyjnych niemal,
kolorowych skrzydełkach... Nieustanna zmienność... Natomiast „Ametystowy świt”
jest obrazem opowiadającym o świtach, które zdarza mi się przyłapać,
podpatrzeć, zakradając się cichutko do okien. Za każdym razem inne, za każdym
razem zaskakująco piękne, za każdym razem zachwycające... Nieraz aż do utraty
tchu... Bo jak tu odejść od okna, kiedy na wyciągnięcie ręki pojawiają się dwie
tęcze?
Artystyczne spojrzenie: Czy podczas
malowania potrzebuje Pani ciszy, czy muzyki, a jeśli muzyki to jakiej?
Agnieszka Safińska: Właściwie muzyka towarzyszy mi przez cały
czas. I wcale nie oznacza to, że mam przez cały dzień włączone radio czy jakiś
odtwarzacz płyt kompaktowych, bo w tym świecie hałasów, najpiękniej brzmi w
pewnym momencie cisza. Od dziecka żyłam muzyką i z muzyką, do niej tańczyłam,
do niej też ustawiałam choreografie, muzykę włączałam na zajęciach plastycznych
z dziećmi i młodzieżą, do której tworzyły one swoje prace plastyczne, otwierały
się na nowe przestrzenie twórcze. W malarstwie, jak by nie było, korzystamy z
języka muzyki. Harmonia, barwa, rytm, kompozycja... Obraz jest dla mnie sam w
sobie rodzajem muzyki. Tak jak muzyka bywa formą obrazu. I jedno i drugie to
historia opowiadana przez twórcę, lecz wyrażona za pomocą różnych mediów. Bywa
że słucham muzyki, malując obraz, ale takiej, która sobie delikatnie płynie,
niepostrzeżenie wplątując się w barwy i fakturę obrazu. Innym razem uwielbiam
muzykę ciszy. Moje przygotowanie muzyczne jest na tyle ugruntowane, że mogę
malować obraz w ciszy, nie posiłkując się w danym momencie konkretnym utworem,
by ostatecznie wiedzieć, że namalowałam „Sonatę księżycową” Beethovena. Zdarza
się, że słysząc muzykę, od razu widzę obraz. Trochę taka synestezja,
chromestezja. I ile razy nie słuchałabym tego utworu, za każdym razem pojawia
się ten sam obraz. Tak było w przypadku dwóch obrazów zainspirowanych utworem
Villi Lobosa, Arii z Bachianas Brasileiras nr 5. Pierwszy obraz przepłynął mi
dosłownie przed oczami, jako formalne rozłożenie utworu muzycznego. Natomiast
drugi obraz był wrażeniem, jakie pozostało we mnie podczas słuchania tego
dzieła. Kiedy pokusiłam się po jakimś czasie na przetłumaczenie słów arii,
jakież było moje zaskoczenie, gdy jej treść zobaczyłam na swoim obrazie –
barwy, motyw, sposób kładzenia linii, kierunek... A jakiej muzyki słucham?
Głównie, tak zwanej, poważnej. Także tej współczesnej. Wiele można znaleźć
przepięknych kompozycji działających na wyobraźnię i poruszających najczulsze
struny duszy, wśród muzyki filmowej. Słucham także muzyki jazzowej. To są te
inspiracje muzyczne. A poza momentem malowania, mogę posłuchać niemal każdego
gatunku muzycznego, tyle że w odpowiedniej dawce.
Artystyczne spojrzenie: Muszę przyznać, że zaintrygowały mnie Pani
kocie portrety, a także ilustracje z cyklu "Przygody turkusowego
kota". Nie będzie ich co prawda na wystawie w galerii Floriańska 22, ale
czy mogłaby Pani trochę o nich opowiedzieć? Czy pozowały Pani koty własne czy
zwierzątka należące do znajomych?
Agnieszka Safińska: Maluję cyklami. Tak się złożyło, że mój
pierwszy kot, Timosza, zainspirował mnie do napisania bajki dla dzieci o
przyjaźni kota z psem. Bajka, niestety cały czas na etapie ogólnego zamysłu, ma
być opowieścią o autentycznej przyjaźni moich, już nieżyjących, czworonogów.
Bajka o przyjaźni, tęsknocie, poszukiwaniu i powrocie... Na jednym z obrazów
jest także kot mojego brata, Borys. Zanim więc powstanie historia pisana
piórem, mam już historię malowaną pędzlem. Tytuł cyklu obrazów „Turkusowe
przygody kota” jest zarazem tytułem wspomnianej bajki. A skoro już mam
przygotowane ilustracje, czekam teraz na wenę twórczą, by dokończyć cały
zamysł. A same obrazy były wystawiane kilkakrotnie, między innymi w foyer
Teatru im. Juliusza Słowackiego, na Salonie Poetyckim Anny Dymnej, towarzysząc
wierszom Franciszka Klimka, we Floriance w Akademii Muzycznej, podczas
międzynarodowego konkursu „VI Wiosna Młodych Kameralistów”. „Turkusowe” koty stanowiły nagrodę dla laureatów Konkursu. Pamiętam, że jedną miniaturę musiałam
malować przez całą noc i połowę następnego dnia, z nadzieją, że zdążę, bo
okazało się, że konkurs miał tak wysoki poziom, że jury postanowiło nagrodzić
więcej osób. Inny obraz, który wykorzystany był jako okładka katalogu
konkursowego, został wręczony wspaniałemu chórowi włoskiemu, który w swoim
repertuarze, podczas inauguracji konkursu, świetnie zinterpretował, znany chyba
wszystkim utwór Gioacchino Rossiniego „Duet kotów”. A w 2015 roku, obraz z
motywem turkusowego kota śpiącego na księżycu, został wykorzystany na plakacie
reprezentującym bardzo duże wydarzenie pt.: 3 DNI KRAKOWSKIEGO KOTA, któremu
towarzyszyły konferencje, wystawy, charytatywne koncerty z udziałem wybitnych
aktorów, muzyków, naukowców. Wszystko pod patronatem Miasta Krakowa i Fundacji
Zwierzęta Krakowa. I tak mój kochany kocur Timosza z obrazu, powędrował sobie w
świat, własnymi kocimi ścieżkami... Drugi cykl „koci” to „CynamoNowy Świat”,
najnowszy i cały czas w fazie rozwoju. Bo jak to bywa - pomysł rodzi pomysł. A
sam kot Cynamon jest kotem mojej mamy (od niedawna ma swojego adoptowanego
brata, czarnego kotka o imieniu Cudaczek). Wyrzucony z domu przez pewną starszą
panią, nasz rudzielec, dwa dni przed Wigilią, błąkał się po klatce, jeździł
windą, by wreszcie trafić do naszego domu. Jak się później okazało, nie
pierwszy raz był wyrzucony, a poprzednia opiekunka także biła swojego kota.
Miał wówczas siedem miesięcy. Jest teraz trzyletnim szczęśliwym kocurem, który
świata nie widzi poza moją mamą. Odzyskał więc poczucie bezpieczeństwa, ma
miłość, ma swój szczęśliwy nowy świat... Obrazy z tego cyklu były także
kilkakrotnie wystawiane. Cykl jest wciąż otwarty. Maluję różnie, raczej z
wyobraźni. Zwierzęta, jak zresztą dzieci, są żywymi srebrami, których nie sposób
ustawić, by pozowały. Dlatego te rzadkie momenty, staram się złapać, kiedy mój
drugi kot, Timosza II, śpi sobie smacznie, albo leży z przymrużonymi oczami na
stole, mrucząc i rysuję lub szkicuję jego sylwetkę, starając się uchwycić
charakter jego spojrzenia, ulubioną pozę. Rzadko udaje się skończyć taką pracę,
bo kot ma swój bezcenny czas i muszę cieszyć się tym, którym łaskawie mnie
obdarowuje. Później z tego korzystam, malując. Staram się jednak tworzyć z
natury, w miarę możliwości. Czasem posiłkuję się zdjęciem, by uchwycić cechy
charakterystyczne jakiejś rasy, trochę na zasadzie krótkiego przypomnienia
sobie, jak zwierzak wygląda, by później pofolgować swojej wyobraźni i zaszaleć,
na przykład z kolorami, futrem, spojrzeniem, miną... Inaczej sprawa się ma,
kiedy ktoś prosi mnie o sportretowanie swojego pupila – tutaj, chociaż tego
bardzo nie lubię – muszę skorzystać ze zdjęcia. W marcu i kwietniu tego roku,
miałam dwie wystawy zatytułowane „Marcowe koty” i „Marcowe koty na wiosnę”.
Podczas wystaw prezentowane były koty bajkowe, realistyczne, abstrakcyjne,
także koty w wierszach, żyjących sobie na obrazach graficznych, stworzonych z
porywu serca dla projektu mojej zaprzyjaźnionej artystki z grupy KIERUNEK,
Magdaleny Czapigi – JESTEM ARTYSTĄ. Właściwie chyba wszyscy artyści z naszej
grupy wzięli czynny udział w tym projekcie, który stanowił artystyczny dialog
artystów profesjonalnych z dziećmi niepełnosprawnymi z ZSS 14 w Krakowie.
Tworzyliśmy własne dzieła jako odpowiedź dzieciom na ich prace plastyczne,
które nas zainspirowały do twórczych działań. To tak w telegraficznym skrócie.
A w sam projekt zaangażowali się już artyści z różnych dziedzin sztuki z całej
Polski. Wracając do moich marcowych kotów - obu wystawom towarzyszyła akcja
charytatywna na rzecz Fundacji Zwierzęta Krakowa. A za każdym portretem kota,
ukryta była tragiczna historia życia konkretnego zwierzęcia. Wystawa była
pretekstem do - choćby najmniejszego - zadośćuczynienia za krzywdy, jakie
człowiek potrafi wyrządzić drugiej istocie żyjącej. Goście, otwierając swoje
serca, pełne wrażliwości, przynosili karmę suchą i mokrą dla kotów, różne kocie
smakołyki, w podziękowaniu, otrzymując ode mnie skromne zakładki do książek z
motywem obrazów z cyklu „CynamoNowy Świat”. Jedna pani, żeby wesprzeć Fundację,
a przy okazji zebrać kolekcję wszystkich zakładek, kilka razy przynosiła do
Galerii Sztuki GRODZKA karmę. Zebraliśmy około pięćdziesięciu kilogramów kocich
przysmaków. Dla takich chwil warto tworzyć!
Artystyczne spojrzenie: Jakie są Pani plany
artystyczne na najbliższą przyszłość? Wystawa w galerii Floriańska 22 trwa
tylko 2 tygodnie, a co potem? Gdzie będzie można obejrzeć Pani obrazy?
Agnieszka Safińska: Wystawa w galerii Floriańska 22,
faktycznie, trwać będzie zaledwie dwa tygodnie, ale tak się szczęśliwie
ułożyło, że w tym samym czasie trwać będzie druga - „bliźniacza” wystawa
zbiorowa grupy KIERUNEK w „Metaforma CAFE” przy Powiślu 11, u podnóża Wawelu.
Tytuł wystawy: „NIHIL SEMPER SUO STATU MANET, czyli... nic nie trwa wiecznie w
tym samym stanie...” i jest to poniekąd kontynuacja wystawy prezentowanej przy
Floriańskiej 22, lecz w przeciwieństwie do ujednoliconej, spójnej opowieści „AB
HOC ET AB HAC, czyli... o tym i owym...”, artyści zaprezentują się bardziej
jako indywidualni twórcy, przedstawiając fragmenty swoich cyklów, co także jest
zaledwie wycinkiem ich działań artystycznych, ich możliwości, ich projektów. Tu
także będą zawieszone nasze prace, wraz z pracami plastycznymi dzieci, które
wzięły udział w projekcie „JESTEM ARTYSTĄ”. W zamyśle mam również przeniesienie
wystawy z galerii Floriańska 22, po jej zakończeniu. Tak więc, jak się uda,
zawisną na ścianach „Metaforma Cafe” aż trzy ekspozycje. Oczywiście z opisem.
Przestrzeni tam jest na tyle, że nie powinno być problemu z ustawieniem całości.
Mam nadzieję... Już teraz zapraszam na dwa wernisaże: pierwszy – 7 lipca 2018
roku w Galerii Floriańska 22 o godzinie 18:00 (sobota) i drugi – 8 lipca 2018
(niedziela), w „Metaforma Cafe” przy Wawelu, o godzinie 16:30. Dwie bliźniacze
wystawy, choć o tak różnym charakterze... Tam też będą wystawione moje obrazy.
Poza tym grupa KIERUNEK ma w planie wystawę we wrześniu w galerii w Helu oraz w
październiku – w Ostrowie Wielkopolskim w Galerii 33. Oprócz tego artyści
współtworzący grupę mają szereg wystaw indywidualnych w Polsce i poza jej
granicami. Moja najbliższa wystawa indywidualna zbliża się dużymi krokami w
sierpniu w „Metaforma Cafe”. Aż się boję, czy zdążę ze wszystkim. Na szczęście
głównym moim celem jest zaprezentowanie malarstwa mojej serdecznej
przyjaciółki, rosyjskiej malarki Tatiany Batrakowej. Już teraz serdecznie
zapraszam.
Artystyczne spojrzenie: Dziękuję, że
zgodziła się Pani odpowiedzieć na moje pytania.
Rozmawiała: Ewa Mecner
Foto: dzięki uprzejmości artystki
Rozmawiała: Ewa Mecner
Foto: dzięki uprzejmości artystki
Komentarze
Prześlij komentarz