Retro koktajl ze skorpionami, czyli Mock jakiego nie znacie

 

Foto: Łukasz Giza

Retro kryminały Marka Krajewskiego znalazły już sobie wielką rzeszę fanów. Zostały zekranizowane, wykorzystane przez twórców teatralnych i operowych, a teraz jak się okazuje także musicalowych. Teatr Muzyczny Capitol przygotował spektakl, w którym kwintesencja twórczości wrocławskiego pisarza stała się podstawą spektaklu muzycznego MOCK. CZARNA BURLESKA w reżyserii Konrada Imieli. 

Mock, czyli Eberhard Mock, nadwachmistrz, wielbiciel pięknych kobiet, perwersyjnych femme fatale, tłustego jadła, wódki, nie gardzący towarzystwem prostytutek i bandziorów spod ciemnej gwiazdy. Jest człowiekiem wykształconym, wyrafinowanym, władającym łaciną i greką (wszak Marek Krajewski jest filologiem klasycznym i był wykładowcą na Uniwersytecie Wrocławskim, zanim jego kryminały retro zrobiły prawdziwą furorę i zarobiły dla swego autora mnóstwo pieniędzy), ale także  wywodzącym się z nizin synem szewca z Wałbrzycha, policjantem wrażliwym na krzywdę dzieci. Kieruje się swoistym kodeksem moralnym, ale w folgowaniu swoim żądzom i nałogom nie ma żadnych zahamowań. Mock  to postać niejednoznaczna, jedni go uwielbiają, inni nienawidzą. Jedni powierzają mu skomplikowane śledztwa, inni traktują jak chama, prostaka i moczymordę. Mock ma wiele masek, za którymi się kryje. Doskonale wykreowany został w spektaklu muzycznym MOCK.CZARNA BURLESKA, który ostatnio oglądałam w Teatrze Muzycznym Capitol. Mock w wykonaniu Artura Caturiana  fizycznie nie bardzo przypomina książkowego, który jest wizualnie alter ego wrocławskiego pisarza, starzejącego się, ale wciąż eleganckiego wielbiciela tego co dobre i i wytworne, ironicznego, wykształconego profesora, który wygląda jak przedwojenny intelektualista. Przynajmniej ja po przeczytaniu niemal wszystkich kryminałów Marka Krajewskiego i biorąc udział w kilku spotkaniach autorskich dokładnie tak sobie Mocka wyobrażałam. Tymczasem kreacja Artura Caturiana jest  zupełnie odmienna, choć w jakiś przedziwny sposób oddaje ducha breslauerskiego policmajstra. Mock z "Czarnej burleski" jest niczym kameleon. Od początku spektaklu do ostatniej sceny nie widzimy jego twarzy. Pokazuje nam wyłącznie maski - wytworne niby karnawałowe przebrania służące ukryciu twarzy. Trochę odsłaniają, ale więcej pozwalają się domyślać. Maski są czarne, czerwone albo zdobione świecącymi kamykami odwracającymi uwagę od prawdziwych rysów twarzy Ebiego. Ten niezwykły zabieg teatralny sprawia jednak, że dziwnie krucha i delikatna zdaje się być ta postać mająca w swojej biografii tak wiele tragicznych wydarzeń (np. niezdolność do spłodzenia męskiego potomka,  jest dla Mocka prezentującego się jako macho, ogier zawsze gotowy i chętny do seksu, prawdziwym dramatem, niszczącym jego małżeństwo z piękną Sophie i wpychającego go w otchłań kompulsywnego picia i nieokiełznanej brutalności). 

W pierwszej scenie widzimy Mocka stojącego tyłem do widowni, z głęboko nasuniętym na twarz czarnym kapeluszem, zataczającego się, opartego o ścianę, gdy tuż przy nim  pojawia się kelner z wódką na tacy. Ten kelner pojawi się jeszcze wielokrotnie w całym spektaklu. Jest dyskretny, pochylony, w każdym momencie gotów służyć panu nadwachmistrzowi jego ulubionym trunkiem. Wódka jest zresztą niszczącym demonem nie tylko Eberharda, ale i jego przybocznego, komisarza Kurta Smolorza. O ile Artur Caturian jako Mock jest w spektaklu postacią dość skromnie (niczym  odbicie odchudzonego, drobnego, raczej oszczędnie eksponującego swoją siłę fizyczną zastępowaną strzałami z rewolweru) przewijającą się przez całe dwie godziny spektaklu, to grający Kurta Tomasz Wysocki jest archetypicznym wręcz alkoholikiem - ta postać zagrana została w sposób niewiarygodnie przemyślany, bez żadnego karykaturalnego rysu, bez przejaskrawień, z jakimi zwykle pokazuje się pijaków na scenie. Wysocki w czarnym garniturze lekko się chwieje, ale stara się trzymać pion, zdaje sobie sprawę, że jak w songu, który śpiewa, ani żona ani kochanka Mitzi, nie jest jego największą miłością, tylko wódka. 

W ciągu całego spektaklu śpiew, taniec i muzyka, kostiumy i scenografia (prawdziwie bauhausowska) tworzą wielobarwne breslauerskie tło. W tym teatralnym koktajlu kryminalnych przygód wziętych z serii książek o Ebim, bohaterem jest jak sądzę nie tyle sam nadwachmistrz, co miasto. Breslau, z ciemnymi typami (groteskowy duet Adrian Kąca jako długowłosy zakapior Cornelius Wirth i małpowaty Bartosz Picher jako Heinrich Zupitza, tarzan z uciętym językiem) i nimfetkami: Emmą (Barbara Gołębiowska) i Klarą (Katarzyna Pietruska), przybyłymi z prowincji i doznającymi bardzo szczególnego wniebowstąpienia (wisząc nad sceną tak, że widać tylko ich majtające nogi w bucikach), pokazane zostaje w szeregu odrębnych sekwencji/epizodów, które prowadzi niczym grecki chorus w antycznych przedstawieniach, osobliwy chór Dam Ulicy. Ten chór pląsający po scenie, który śpiewa i tańczy, przekomarza się z publicznością, domaga się oklasków, gra na ukulele, śpiewa obsceniczne piosenki, ucieka na balkon, a przede wszystkim tworzy wyraziste postaci, jest właściwie zbiorowiskiem indywidualności... Klaudia Waszak, mała łobuzica i psotnica, skontrastowana została z wielką demoniczną femme fatale w kabaretkach,  z mocnym burleskowym makijażem (Justyna Woźniak). Zachwycający sopran  Elżbiety Kłosińskiej występującej jako Mitzi, naiwna kochanka Kurta Smolorza, robi wrażenie jakby śpiewaczka z La Scali przebrana za bawarską kelnerkę wyrwała się z jakiegoś Oktoberfest na gościnne występy do prowincjonalnego Breslau. 

Ważnym elementem spajającym  spektakl jest swego rodzaju interakcyjność. Dwudziestoparoletni kompozytor Grzegorz Rdzak stworzył znakomitą oprawę muzyczną, w której znalazł się też  song "Siedzimy w  kinie Capitol". Szlagier ten był  takim puszczeniem oczka do publiczności, która pamięta, że kiedyś w miejscu Teatru Muzycznego Capitol znajdowało się kino Śląsk, a w tymże kinie niegdyś puszczano komediowo-kryminalny film muzyczny "Halo Szpicbródka, czyli ostatni występ króla kasiarzy" z piosenką "Schody, schody, jak w Casino de Paris", o czym wspomniał mi jeden z widzów, podczas przerwy w spektaklu. A scena z MOCKA, z tancerzami wirującymi z wielkimi strusimi wachlarzami,"łabądkami", jak skomentowała jedna z Dam Ulicy, trochę kojarzy się z tym dawnym musicalem, w którym tytułowym dżentelmenem -włamywaczem był Piotr Fronczewski. 

Tym na co  trudno byłoby nie zwrócić uwagi są w MOCK-u kostiumy  Anny Chadaj. Od perwersyjnych strojów Dam Ulicy, po uwodzicielską  powłóczystą suknię kokainistki Sophie Mock przejmująco śpiewającej o swoim nieudanym związku z Mockiem (Ewa Szlempo-Kruszyńska); od  ekstrawaganckiego pióropusza Indianina po to coś czarno-szmaragdowego, co ma na głowie wielka czarna bogini przybyła z Afryki (władcza Emose Ehunmwangho, uwięziona i unoszona w klatce do góry). 

W klimat dawnego Breslau wprowadzają przedwojenne szlagiery Zarah Leander i Marleny Dietrich, które słyszymy przed spektaklem, gdy naprawdę "siedzimy w teatrze Capitol", czekając na czarną burleskę o Mocku. Eberhardzie Mocku. W Breslau. A potem nucimy je sobie, tuż po tym, jak zgasną światła. 

A skorpiony? Są i skorpiony w trzewiach ofiary zbrodni. Ciekawe, czy ktoś wie z jakiej książki Krajewskiego i w jakich okolicznościach  się pojawiły? Ja nie powiem. Trzeba iść na ten spektakl i samemu usłyszeć. 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Lekarz was zeżre na kolację, czyli o "Złej dziewczynce"

Wszyscy jesteśmy barbarzyńcami?

Wystawa "Przestrzenie" w Zachęcie - zapowiedź