Boznańska w Warszawie

Niezmiernie rzadko zdarza mi się oglądać dwukrotnie tę samą wystawę. Wyjątkiem była pośmiertna ekspozycja dzieł Tadeusza Kantora w krakowskim Muzeum Narodowym. Jednak była to wystawa ta sama, w tym samym muzeum, gdzie w salach uśpione ambalaże, rysunki i arte fakty budziły wspomnienia najsłynniejszych spektakli Kantora - "Umarłej klasy", "Wielopola, Wielopola" czy "Niech sczezną artyści".
Jednak po raz pierwszy zdarzyło mi się oglądać wystawę dzieł tej samej malarki, ale w dwóch różnych muzeach i to w dwóch różnych miastach. Malarki, która bardzo wcześnie osiągnęła zawodowy sukces, została doceniona  i zrobiła prawdziwą karierę w kapryśnym Paryżu, gdzie prowadziła pracownię,  do której zapisywały się elegantki, nie tylko ze środowiska Polonii francuskiej, ale i  damy z międzynarodowej śmietanki towarzyskiej. Tę malarkę można było kilka miesięcy temu obejrzeć w krakowskim Muzeum Narodowym, a od lutego także w stolicy.
W salach warszawskiego Muzeum Narodowego ekspozycję Olgi Boznańskiej zorganizowano z okazji 150 rocznicy urodzin, jakie przypadają 15 kwietnia. Obie wystawy różnią się, lecz to nie różnice sprawiły, że zapragnęłam obejrzeć Boznańską jeszcze raz. Osobowość artystki jest co prawda niebywale nowoczesna, bo jak na czasy w których żyła, była kobietą dość wyzwoloną. Paliła jak smok, co widać na zachowanych fotografiach, była też wybitnie inteligentna, o czym świadczy bogata korespondencja zachowana w paryskiej Bibliotece Narodowej. Miała też niesamowite zdolności językowe. Z  pochodzącą z Francji matką korespondowała po francusku, z ojcem po polsku, a z siostrą Izabellą - znakomitą chemiczką związaną z Instytutem Pasteura - w międzynarodowym języku naukowców, czyli po angielsku.  Ze względu na studia w Monachium biegle władała niemieckim, a z uwagi na bogatych klientów z Rosji musiała  nauczyć się rosyjskiego, co nie sprawiło jej wielkiego problemu.
Boznańska uchodzi dziś za skromną, introwertyczną malarkę, która niechętnie opuszczała pracownię. Większość jej dzieł to portrety. Jednak  jej niechęć do pleneru nie wynikała z tego, że nie lubiła wychodzić na zewnątrz, czy też że stroniła od świata. Boznańska miała problemy ze wzrokiem i jak przypuszczają współcześni badacze, nie tylko nosiła ciemne okulary słoneczne, ale i dozowała światło w pomieszczeniu gdzie malowała (miała nawet specjalną konstrukcję obwieszoną draperią, którą osłaniała słoneczny blask wpadający przez okna pracowni i nie zaczynała malować przy ostrym świetle, lecz czekała mniej więcej do godziny 14, gdy światło stawało się nieco łagodniejsze).
Jak na owe czasy była również osobą bardzo świadomą swojej wartości. Już we wczesnej młodości docenił ją sam Jan Matejko, który przekonał jej rodziców, by puścili ją samą do Monachium, gdzie przy akademii działała szkoła dla utalentowanych artystycznie panien. Boznańska miała też swoich, zwykle młodszych, adoratorów, jak  Józef Czajkowski, narzeczony, z którym bez skrupułów zerwała, wiedząc, że aby coś osiągnąć musi się całkowicie poświęcić malarstwu.
Na wystawie w warszawskim muzeum mamy wiele takich samych eksponatów jak w Krakowie. Są tu między innymi słynne autoportrety, które Boznańska  malowała w taki sposób by z jednej strony nie pozwolić odbiorcy odgadnąć jaki jest jej wiek, a z drugiej by stworzyć swoisty stały image - podobnie jak to robią współcześni twórcy. Tak jak  nie sposób wyobrazić sobie Salvadora Dali bez jego słynnych wąsów, Andy Warhola  bez upiornie bladej twarzy i białej peruczki, czy Karla Lagerfelda bez białej kitki, ciemnych okularów i obcisłego surduta, tak też Boznańska  stworzyła swój "wieczny portret", na którym zawsze wygląda tak samo - w charakterystycznym koczku upiętym wysoko, z łabędzią szyją i chudą sylwetką odzianą w długą, skromną suknię. Taki stworzyła wizerunek i inaczej nie sposób jej sobie wyobrazić.
W salach Muzeum Narodowego prawdziwą ucztą jest oglądanie  portretów wytwornych kobiet, które jej pozowały, w przepięknych perłowych sukniach i o niezwykle subtelnych dłoniach (malowanie dłoni, zwykle dość trudne, stało się znakiem rozpoznawczym Boznańskiej) wyeksponowanych w taki sposób by można było zachwycać się ich kształtem. Boznańska miała słabość do pewnych tkanin, faktur i wzorów, np. uwielbiała wszelkie kraty i kratki, długie jasne suknie o zróżnicowanej fakturze i delikatne akcenty japońskie pojawiające się gdzieś w otoczeniu przedstawionej postaci (wachlarz, parasolka, filiżanka z uwielbianą przez artystkę herbatą).
Na wystawie nie zabrakło też najsłynniejszej z dziewcząt uwiecznionych przez Boznańską - "Dziewczynki z chryzantemami",  do namalowania której  użyła  27 rodzajów pigmentów.  Jest również słynna infantka Marianna Austriaczka pędzla Velazqueza, którego  dzieła artystka miała okazję podziwiać podczas zwiedzania KHM w Wiedniu i którego reprodukcję zawsze miała w swojej pracowni.
Mnie jednak  bardziej oczarowały pejzaże Boznańskiej - i te znajdujące się w tle różnych portretów i te "samoistne", jak widoki z okien jej krakowskiej pracowni czy krajobrazy miejskie malowane w Paryżu specjalnie na wystawy (a miała ich niemało), po to by urozmaicić "monotonię" serii portretów. Wystawę oglądać można bardzo długo - porównując co dodane zostało do układu krakowskiego (np. wizerunek pieska - setera należącego do znajomych Boznańskiej), choć muszę przyznać że w pewnym momencie trudno mi było stwierdzić czy widziałam już jakiś portret w Krakowie, czy jest on wyłącznie na ekspozycji warszawskiej.
Niewątpliwie obie ekspozycje Boznańskiej są interesujące, a i zwiedzający robią to bardzo solidnie - rozważając co widzą, zastanawiając się jakie kwiatki namalowane zostały w "Kwiaciarkach" i czy chryzantema to na pewno chryzantema. Boznańska uwielbiała kwiaty, których zawsze pełno było w jej pracowni, lubiła ten mocny zapach rozkwitłej rośliny, która za moment miała zwiędnąć. Było to bardzo "modern", bardzo  symbolistyczne i typowe dla przełomu wieków. Wszak i Wyspiański z upodobaniem malował kwiaty na swoich portretach i kartonach do witraży, i Jacek Malczewski, nie mówiąc o niezwykle popularnym dramacie Maeterlincka "W cieplarni", czy zmysłowym "Na wspak" Huysmansa, gdzie odurzająco pachnące kwiaty budzą rozkosz u findesiecle'owych bohaterów.
Boznańska wciąż jest jako malarka żywa, ciągle budzi zaciekawienie. Jeden z chłopców na wystawie zdziwiony zauważył patrząc na jakiś portret: "Ta pani jest brzydka!". I w istocie, wielu z zamawiających portrety wcale ich potem nie chciało, bo (zwłaszcza kobiety) uważały, że nie wyglądają wystarczająco efektownie. Niektóre portrety Boznańskiej z naszego, współczesnego punktu widzenia, nie są specjalnie urokliwe, za to jak namalowane! I to warte było ponownego pójścia na wystawę.
Wystawa czynna jest do maja.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Brawurowa premiera "Manekinów" w Operze Wrocławskiej

"Staram się zbytnio nie intelektualizować swojego malarstwa" — wywiad z argentyńskim malarzem Alejandrem Mariottim

"Nasze imprezy są flamenco, żyjemy flamenco, śpimy flamenco i jemy flamenco" – wywiad z Tomatito