Każdy chce lizać krew (rewolucji)


                                  Foto: Natalia Kabanow

"Marat/Sade" w reżyserii Marcina Libera na podstawie sztuki Petera Weissa "Męczeństwo i śmierć Jean Paul Marata przedstawione przez zespół aktorski przytułku w Charenton pod kierownictwem Pana de Sade" to teatr w teatrze, spektakl wewnątrz przedstawienia  reżyserowanego przez fircykowatego markiza de Sade. Sztuka jest wystawiana przez grupę pacjentów ze szpitala psychiatrycznego pod kierunkiem obłąkanego dyrektora, który nad swoimi pacjentami-więźniami zupełnie nie panuje.

Jest tu i morderca i zakonnik i więzień i autentyczny świr (niejeden). Ta szkatułkowa konwencja powoduje, że plany czasowe przenikają się i kontynuują w naszych politycznie odrażających czasach. Spektakl we Wrocławskim Teatrze Współczesnym przerażająco nas dotyka. Nie tylko mentalnie pokazuje nam co ze światem robi szaleństwo dyktatury, i co z ludźmi robi rewolucja, która pożąda jedynie krwi i władzy, panowania i mordowania, zmiatając ze sceny przeciwników politycznych. 

Rola markiza de Sade jest gwiazdorskim popisem Jerzego Senatora. Ubrany zgodnie z barokowo-rokokową modą, różowy od stóp do głów, w modnej, stylizowanej na osiemnastowieczną, białej peruce, bawi się i igra uczuciami, stając się szafarzem życia i śmierci. Jest postacią nie mniej tragiczną niż Marat Rafała Cielucha, który godzinami moczy się w wodzie wypełniającej wannę. Pisząc odezwy, rozdrażniony egzemą, nieustannie się drapie i podświadomie czeka na koniec, którego się nie spodziewa, ale go przeczuwa. Czym dla tych dwóch, toczących ze sobą pojedynek, jest rewolucja? Zmianą warty? Dojściem do władzy motłochu, chorego z nienawiści i żądnego zemsty na arystokratach? 

Marat jest niczym współczesny dyktator, któremu pozwolono działać. Paryż czasów Rewolucji Francuskiej jest areną demoralizacji i gilotyn, którymi w formie małych zabaweczek bawią się dzieci, tak jak w naszych czasach nastolatki bawią się w strzelanki i potem wychodzą, by strzelać do żywych ludzi, jak w amerykańskich szkołach... Spektakl jest wielopoziomowy i zagmatwany. I tak szalony, że wszyscy się w nim gubimy, bo aktorzy odgrywający wariatów (ale czy na pewno?) ścigają prawdziwych widzów nawet podczas przerwy, szokując publiczność, która po padającej ze sceny zachęcie do zrobienia sobie przerwy na kawę, spodziewa się chwili oddechu, a nie tego co się dzieje. Oczywiście tego, co w istocie się wydarza, nie zdradzę, bo to trzeba przeżyć na żywo.

 Analizując to co widzimy na scenie WTW dochodzimy do samego dna okrucieństwa i bezprawia. Lud, który miał zyskać na zgilotynowaniu arystokratów, na odsunięciu ich od władzy, został oszukany. Władza Marata z pogardą ignoruje potrzeby biedaków. Jak zawsze oni nic nie dostają. Jak zawsze potrzebni byli jako mięso armatnie. Do niczego więcej. Oszukani i rozwścieczeni, wykorzystani i pominięci przy rozdawaniu przywilejów wracają z wściekłością do swojego szaleństwa - plądrują i mordują, bo, podobnie jak Karolina Corday, wystająca przed gabinetem Marata pławiącego się w ciepłej kąpieli, nie będą już prosić nowej władzy o wpuszczenie do środka. Rewolucja niszczy nie tylko tych, którzy zostali przez nią odsunięci od rządów, ale i tych, którzy ją wywołali. Markiz de Sade, człowiek perwersyjny i  ulegający chorobliwym popędom, nagle uświadamia sobie, że ten cały rozkoszny ból, upokorzenie i erotyczne upodobania w zetknięciu z prawdziwym cierpieniem ludzi wcale mu się nie   podoba. Wszelkie przechwałki o czerpaniu przyjemności z zadawania bólu wcale go nie podniecają. Markiz nagle pojmuje, że to co dobre w literaturze i w łóżku niekoniecznie jest pożądane w prawdziwym życiu. Czuje, że poniósł klęskę, bo wszystko w co wierzył i popierał wymknęło się spod jego kontroli, a on wcale nie chce takiej władzy, jaką ma krwawy Marat, bez skrupułów podpisujący wyroki śmierci. 

Przenikanie się teatru i realnego świata powoduje, że i my widzowie jesteśmy wplątani w to straszliwe widowisko rewolucji, która swoje własne dzieci zjada. Marat musi umrzeć, choć pewnie chciał dobrze, chciał oczyścić świat z wrogich elementów, pozbawić władzy arystokratów. Tyle że wprowadził rządy jeszcze gorszego terroru i jeszcze potworniejszych zbrodniarzy, którym pozwolił na bezczeszczenie symboli. Scena splugawienia Marianny, francuskiego symbolu, który zostaje zgwałcony i sponiewierany jest znakiem, że do głosu  doszli degeneraci i  nic ich już nie zatrzyma. Choć kpią sobie z wszystkiego, wychodzą na jaw ich chore żądze, ale wspierani przez władzę, rosną w siłę. Wszyscy aktorzy na scenie to z jednym małym wyjątkiem - mężczyźni. Postacie, w które się wcielają to  psychicznie chorzy, zdemoralizowani lub żądni krwi uczestnicy spektaklu, przygotowywanego przez równie obłąkanego dyrektora, przesiadującego na widowni prawdziwego teatru, obok prawdziwych widzów. Jeden ze zbuntowanych pacjentów-aktorów szyje na maszynie transparent z napisem "Dyrektor to chuj". Inny udaje, że się masturbuje, jeszcze inny wygląda jakby groził pozostałym poderżnięciem gardła. Wszyscy oni ubrani są w czarne kombinezony-uniformy. Momentami mamy wrażenie, że są naprawdę groźni i lada moment skoczą sobie do gardeł. Po chwili jednak zaczynają się błazenady i aktorzy udają niegroźnych wariatuńciów. Jaka była ich przeszłość, jakie wydarzenia sprawiły, że stali się tacy jak ich widzimy?  Są jakby następcami tego zbrodniczego bandyckiego kręgu, który doszedł do władzy podczas Rewolucji Francuskiej, gdzie z pewnością z upodobaniem oglądali ścinanie utytułowanych głów za pomocą gilotyny. Jak skończą? Pogrążeni w obłędzie, zepchnięci do więzienia albo psychiatryka, a może podobnie jak Marat zamordowani przez skrytobójców mających dość ich ekscesów? Spektakl jest analizą rewolucji i jej następstw. Ma porażające sceny jak ta gdy dochodzi do mordu Marata w saunie, a publiczność ogląda to przez zaparowaną szybę, wokół której chodzi w czerń odziany de Sade, czekając na koniec krwawego dyktatora, porzuconego na podłodze sauny, nagiego, pohańbionego, pozbawionego władzy. Martwego. 

Na słynnym obrazie malarza rewolucji  Jacquesa-Louisa Davida "Śmierć Marata" w centrum kompozycji uwieczniony został jego przyjaciel, jeden z przywódców rewolucji dyktator Jean Paul Marat, z raną po sztylecie, który wbiła mu Charlotte Corday, gdy leżał w leczniczej kąpieli w wannie. Malarz sportretował go jako  posąg o silnym bladym ciele i jakby lekkim cynicznym półuśmiechu na ustach. W spektaklu odnajdziemy więcej artystycznych inspiracji. Scena w saunie skojarzyła mi się ze słynnym video-artem "Łaźnia męska" Katarzyny Kozyry, nagrywanym  z ukrycia w budapesztańskiej łaźni Gellerta, gdzie oglądamy męskie ciała w kłębach pary. 

We wrocławskim spektaklu aktorzy odgrodzeni są szybą od publiczności. Śpiewają mściwie nad moczącym egzemę Maratem, a ubrany na czarno de Sade, krąży milcząc wokół tej szklanej pułapki na krwawego przywódcę Rewolucji Francuskiej. Muszę powtórzyć - to gwiazdorska rola  Jerzego Senatora, mimo iż Rafał Cieluch jako Marat dobrze uchwycił charakter dyktatora, podpisującego wyroki śmierci na wrogów bez skrupułów, w myśl szczytnych ideałów, które bezlitośnie podeptał kierując się "dobrem publicznym".

W spektaklu, który rozpoczyna się na tle kotary z obrazem Eugene'a Delacroix "Wolność wiodąca lud na barykady" i kończy zamordowaniem Marata, przechodzimy przez kolejne stopnie zbrukania ideałów przyświecających Rewolucji Francuskiej. Wolność, równość i braterstwo - cóż z tego pozostało? Nie bez powodu pojawia się tu motyw kultowej piosenki Klausa Mittfocha, gdzie Lech Janerka śpiewa "Ewo, Rewo i ja".  Na potrzeby spektaklu wykonano  kostiumy i peruki stanowiące parodię strojów z epoki Ludwika XIV, co wygląda szokująco zestawione z przaśnymi grafitowymi więziennymi drelichami, które mają na sobie aktorzy-obłąkańcy. Te dawne stroje zostały nieco przekształcone, wszak w spektaklu występują, także w kobiecych rolach, sami mężczyźni. Komiczna  jest para Charlotte Corday (Mariusz Bąkowski) i jej ukochany Duperret (Dominik Smaruj), którzy stworzyli duet tyleż zabawny, co groźny. Aktorzy prezentują się w swych rolach niczym w spektaklu z epoki elżbietańskiej.  Charlotte zwana tu Karoliną najpierw jest cierpliwa, a potem nie dopuszczona do Marata przez Simone (Tomasz Taranta), gdy czuje się zlekceważona i niezauważana, staje się niebezpieczna. Człowiek, który nie ma już nic do stracenia jest groźny. 

"Marat/Sade" to teatralna potyczka znakomitego duetu, którego uczestnicy ścierają się ze sobą, słownie pojedynkują albo starają się przekonać przeciwnika do swoich racji, co ku zdziwieniu widza staje się niespodziewanym przechodzeniem na stronę oponenta. Sade, który w rewolucji widzi szansę, żeby przetestować swoje poglądy na temat rozkoszy, śmierci i wolności nagle przerażony widzi bestialstwo Marata, przekonującego go, że wszystko co robi robi dla innych, dla dobra ludu. Marat też momentami chwieje się w swych poglądach, chętnie przybiera pozę męczennika.

Po spektaklu pomyślałam, że tak naprawdę każda rewolucja jest zła. Dobrymi chęciami jest piekło wybrukowane, a każdy kto zdobywa władzę, nigdy nie chce jej oddać. Wiedzieli o tym i perwersyjny Markiz de Sade i Jean Paul Marat, krwawy dyktator.


Obsada

PAN DE SADE Jerzy Senator

MARAT Rafał Cieluch

SIMONA EVRARD Tomasz Taranta

KAROLINA CORDAY Mariusz Bąkowski

DUPERRET Dominik Smaruj

JAKUBROUX Przemysław Kozłowski

KOKOL Maciej Kowalczyk

FOLPOCH Krzysztof Boczkowski

CUCURUCU Krzysztof Zych

ROSSIGNOL Miłosz Pietruski

WYWOŁYWACZ Tadeusz Ratuszniak

COULMIER Piotr Łukaszczyk (gościnnie)

oraz Michał Paluch (gitara, gościnnie)

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Brawurowa premiera "Manekinów" w Operze Wrocławskiej

"Staram się zbytnio nie intelektualizować swojego malarstwa" — wywiad z argentyńskim malarzem Alejandrem Mariottim

"Nasze imprezy są flamenco, żyjemy flamenco, śpimy flamenco i jemy flamenco" – wywiad z Tomatito