Zupa-krem z mężczyzny, czyli dramat rodzaju męskiego


                          Foto: Natalia Kabanow

W krzywym zwierciadle mężczyzna - tak można by było podsumować najnowszą premierę we Wrocławskim Teatrze Współczesnym, gdzie reżyser Marcin Liber doskonale wyczuł i przefiltrował przez własną wrażliwość i poczucie humoru wszystkie niuanse sztuki Jakuba Tabaczka "Stulejka", nagrodzonej w V Konkursie  Dramaturgicznym STREFY KONTAKTU. 

 Na Dużej Scenie widzimy leżący kadłubek. Zdekapitowany nagi ochłap męski (chłopięcy?), z niewielkimi genitaliami bezwstydnie wystawionymi na widok publiczny, leży sobie przez cały spektakl na scenicznej podłodze. Można wręcz rzec: niewzruszony tym wszystkim, co się na scenie dzieje. Porzucony na obrzeżach dynamicznych wydarzeń, nie niepokojony przez grupy mężczyzn i kobiet w identycznych strojach. 

Z tyłu ,na scenie, za przezroczystym "parawanem" gra, a właściwie podgrywa akcję, zespół  sneaky jesus w podobnych dżinsowych wdziankach i spodniach, kowbojskich butach i kapeluszach. Potem pojawiają się rozmnożone męskie osobniki obsadzone w różnych rolach, powielające jednostkowe męskie charaktery. Wyróżniają się tu duety, a są także pary mieszane. Ojciec i syn, uniwersytecki intelektualista-partner wyzwolony spotykający się z kobietami tylko na seks, przemocowiec histeryk i jego pobłażliwa żona, a także hipochondryk i doktór Motór (jedna z najkapitalniejszych scen w trójkącie z asystentką Bożenką w wykonaniu Magdaleny Taranty, badającej hipochondrykowego "królewicza"). 

Facet z przeszłości zestawiony jest z facetem z naszych czasów - zostaje porównany, opisany, pokazany ze wszystkich stron i wywleczony pod pręgierz opinii widza. Facet dawny jest zdolny opłakiwać umierającą żonę (stary mężczyzna w niedźwiedzim futrze poruszająco zagrany przez Macieja Tomaszewskiego) i sam odejść z tego świata z rozpaczy. Potrafi kochać i być wiernym jednej kobiecie w każdej sytuacji. Facet współczesny boi się zaangażować, a na hasło "kobieta z dzieckiem" mdleje z przerażenia. Każde z tych męskich wcieleń cierpi, boi się, martwi swoim zdrowiem, sytuacją zawodową i niemocą (fizyczną i duchową). Stosuje szantaż bezpośredni (jako menadżer wrzeszczy mobilizując podwładnych do działania: "kredyt!") i emocjonalny. Silny czuje się tylko w grupie innych samców, którzy dopingują go i wspierają w jego aberracjach i traumach. Nad spektaklem unosi się duch Michela Houellebequa, francuskiego pisarza - mizogina, uosabiającego pełnego lęków i fobii intelektualistę pokonanego przez wyemancypowaną kobiecość.

Znakomity jest plakat do spektaklu autorstwa Basi Bańdy. Przedstawia rozmemłanego różowawego facecika w obcisłych majtkach. Dramatem rodzaju męskiego jest to jak wygląda, jak bardzo różni się od rasowego przystojniaka lansowanego w social mediach, doskonałego cieleśnie, z wyrzeźbionym sześciopakiem mięśni na brzuchu, modnie opalonego i prosto od fryzjera (taki ideał zdaje się prezentować w spektaklu artysta - malarz grany przez Dominika Smaruja, który przychodzi do lekarza zaniepokojony stanem swojego przyrodzenia), ale i rewelacyjnie wykształconego profesora z biblioteką pełną mądrych książek (Mariusz Bąkowski).

Można by sądzić, że "Dramat rodzaju męskiego" jest sztuką tylko wnikliwych i gorzkich obserwacji tłumaczących depresje i lęki współczesnych mężczyzn, jednak spektakl jest przede wszystkim niesamowicie śmieszny, dowcipny, pełen lekkiego pokpiwania z męskiej kondycji i ironiczno- zabawnych wyznań autora sztuki wyświetlanych w tle scen rozgrywających się na scenie przy zmieniającym się oświetleniu i z mappingiem (zorza polarna!) na kawałku muru symbolizującego dom; klasyczny rodzinny dom współczesnego człowieka, na tle którego można pokazać i pełną pretensji rozmowę niespełnionego ojca (Przemysław Kozłowski)  z tłamszonym oczekiwaniami rodzica synem (Tomasz Taranta), ale i  sypialnię, gdzie umiera na raka  żona, której mąż towarzyszy do ostatniej chwili. 

Śmiech widzów wywołują i rozbrajają na swój sposób poruszane w spektaklu kwestie przemocy, wyraziste szczególnie w scenie z menedżerem ( Miłosz Pietruski) napuszczającym pracowników na siebie i rozkazującym im szczekać, ale i tej, w której przemocowiec- histeryk (Tadeusz Ratuszniak) grozi  żonie (Anna Kieca) samobójstwem, jeśli zamiast pomidorowej natychmiast nie dostanie zupy-kremu. Zastanawiające jak mężczyzna w spektaklu postrzega sam siebie w tym sfeminizowanym świecie, którego siła momentami przerasta możliwości zrozumienia zwykłego faceta. Autor sztuki podczas spektaklu jest cały czas obecny, jakby mówił: "Jestem taki sam jak wy, mam takie same problemy". 

"Dramat rodzaju męskiego" jest właściwie tragifarsą. Można się zastanawiać, gdzie ci silni mężczyźni, na których można się oprzeć, gdzie są ci co potrafią wszystko naprawić (zamiast niszczyć - rzeczy, innych albo siebie, np. histeryk przemocowiec grozi, że obetnie sobie jakąś część ciała, na co jego partnerka mówi coś w stylu "Tadeusz, daj spokój"). Kobiety przywykły do takich facetów. Nauczyły się radzić sobie same. Współczesny mężczyzna pragnie uczuć, miłości, czułości, bliskości, ale równocześnie się ich boi. Nie umie być ani samotny, ani w związku, i nie wie jak z tym żyć. Te romantyczne potrzeby widać szczególnie w scenach  z intelektualistą, czującym się mocnym w grupie męskiego wsparcia. 

Słabości, niedoskonałości, nieumiejętności, bezsilność, a nawet poczcie klęski pojawiają się w życiu mężczyzny w relacjach z synem czy kobietą. 
Spektakl jest długi, dużo się dzieje, postacie wbiegają na scenę, robią dużo szumu, pokazują swoje macho-strony (z drugiej strony, co ciekawe, jest tak samo - grupa kobiet demonstruje girl power), pozują  na lepszego i mądrzejszego niż w rzeczywistości, i chwilami mają świadomość, że coś by trzeba robić, coś w sobie naprawić, przełamać. Wszyscy aktorzy są tu w gruncie rzeczy jednym mężczyzną w różnych sytuacjach, w różnym czasie, w różnym wieku - ich życie pokazane jest od narodzin (o 12 minut później niż planowano, dlatego  żyjącego potem w wiecznym  niedoczasie), do wieku sędziwego (poruszająca scena ze starym niedźwiedziem ). 

Aktorzy z finezją pokazali różne odcienie męskości - i te poważne, i te śmieszne, i te żałosne. Doskonale im w tym pomagała muzyka (grający na żywo na premierowym spektaklu  kwartet sneaky jesus skompilował tu elementy stylistyczne hip hopu, psycho-rocka, hardcore punka, polskiego jazzu,  breakbeatu), i choreografia (Hashimotowiks, czyli  Katarzyna Kulmińska i Paulina Jaksim). 
Na scenie dużo się dzieje, zmieniają się światła, sceny są niczym odrębne sekwencje opowieści z życia mężczyzny, które pokazują zmieniające się emocje, klęski, porażki, upokorzenia - wszak nad niektórymi momentami można by zakrzyknąć niczym grany przez Jerzego Stuhra Maks Paradys w filmie "Seksmisja" Juliusza Machulskiego: "Kobieta mnie bije!". Najzabawniejsze, że w tym typowo męskim świecie spektaklu, trudno sobie wyobrazić jednorodność - kobiety są tu niezbędne i to jest też ich dramat. "Dramat rodzaj męskiego" to tytuł przekorny, z ironicznym podtekstem. Na premierze spektaklu zupa-krem z mężczyzny smakowała wybornie, nie była ani mdła, ani gorzka ani za słona, lecz z dobrze przygotowanymi składnikami. Polecam.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Brawurowa premiera "Manekinów" w Operze Wrocławskiej

"Staram się zbytnio nie intelektualizować swojego malarstwa" — wywiad z argentyńskim malarzem Alejandrem Mariottim

"Nasze imprezy są flamenco, żyjemy flamenco, śpimy flamenco i jemy flamenco" – wywiad z Tomatito