„Nulla dies sine linea to moja ulubiona maksyma przypisywana Apellesowi, prawdopodobnie najwybitniejszemu malarzowi w starożytnej Grecji" - wywiad z krakowskim artystą Władysławem „Pamplem” Szyszko.


W cyklu Wywiad  z  artystą - Władysław „Pampel” Szyszko

Artystyczne spojrzenie: Dlaczego nazywają Pana Pampel?

Władysław Szyszko: Choć mam na imię Władysław, to wielu przyjaciół i znajomych nazywa mnie po prostu Pamplem, co mi się, szczerze mówiąc podoba, gdyż brzmi chyba sympatycznie – no i jest dość oryginalnie. Władysławów przecież wielu, a Pampli..? No właśnie, skąd się to słowo wzięło? Trzeba sięgnąć do dzieciństwa, gdy oglądałem obrazki w książce o rodzinie pluszowych niedźwiadków, gdzie najmłodszy miś zwany był Pampeluszkiem. I tak też mnie przez lata nazywano, zamieniając Pampeluszka w Pampelka, by wreszcie został Duży Pampel. To sympatyczne „przezwisko” jest zresztą wyjątkowo łatwe do wymówienia w obcych językach – szczególnie miło brzmi po francusku.

Artystyczne spojrzenie: Czy od dziecka chciał Pan zostać malarzem?

Władysław Szyszko: Wychowywałem się z moim kuzynem Jurkiem, chodziliśmy do kina, a potem w domu braliśmy ołówki, kredki, czasem akwarelki i z pasją rysowaliśmy i malowali przeróżne sceny, które zachowaliśmy w pamięci. Sprawiało nam to ogromną przyjemność, a mieliśmy wtedy chyba po pięć lat. Nawet marzyliśmy, że jak dorośniemy, będziemy mieli wspólną pracownię, w której każdy z nas będzie miał swój kąt. O ile pamiętam, nawet myśleliśmy, aby te nasze dziełka sprzedawać.

Artystyczne spojrzenie: Jak to się zatem stało, że na studia wybrał Pan archeologię, a potem konserwację?

Władysław Szyszko: Już w liceum czytałem wiele, sporo było pojawiających się u nas książek o tematyce poświęconej archeologii, zwanej u nas niegdyś klasyczną, a dziś śródziemnomorską – czyli kultury starożytnego Wschodu – Egiptu, Grecji, Rzymu. To mnie pociągało na tyle, że dostałem się na wymarzone studia na Uniwersytecie Jagiellońskim. Na roku było nas siedmioro – sześć pań i ja jeden. Ukończyłem pięcioletnie studia, pisząc pracę o nagrobkach (stellach) w starożytnej Grecji. Niestety, w tym czasie wyjazdy na wykopaliska, np. do Egiptu pozostawały dla nas, w Krakowie, w sferze marzeń. Sławny profesor Kazimierz Michałowski stawiał w Warszawie na pierwszym miejscu swoich wychowanków. Tymczasem pojawiła się nowa możliwość kontynuacji studiów – była to inicjatywa mojej koleżanki Grażyny, również po archeologii – mianowicie postanowiliśmy studiować konserwację dzieł sztuki na Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Mając finansowe oparcie w rodzicach, mogłem jeszcze przedłużyć urokliwy, choć przecież pracowity, okres w życiu. Dla czystej przyjemności malowałem sobie „na boku”, a równocześnie konserwacja dawała możliwość dorabiania sobie „na rusztowaniu”. Konserwacja umożliwiała mi kontakt ze sztuką dawną, pozwoliła nabrać pewnych nawyków jak np. dyscyplina, rozwijać cierpliwość, dokładność, no i wyrabiać szacunek do dzieł, które konserwator „ratuje”. Natomiast w głowie siedzący chochlik podszeptywał wciąż, aby malarstwa nie zaniedbywać, rozwijać warsztat – no i pokazywać „owoce pracy” na wystawach.

Artystyczne spojrzenie: W latach sześćdziesiątych wystawiał Pan swoje prace w Piwnicy Pod Baranami. Czy klimat „piwniczny”, ten specyficzny literacko-plastyczno-teatralny kabaret wywarł wpływ na Pana twórczość?

Władysław Szyszko: Może pośrednio, bo w Piwnicy dobrze się czułem. Siedziałem na krzesełku, pilnując obrazków zawieszonych, nie tylko na ścianach, ale i w różnych zakamarkach – i tak mijały godziny, a frekwencja dopisywała. Podobało się! To ważne, gdy widz może równocześnie, oglądając obrazy, porozmawiać z autorem, zapytać o różne szczegóły. Tak będzie i tym razem w galerii Floriańska 22, gdzie jest to już czwarta indywidualna moja wystawa. Zawsze wystawiona jest książka do wpisów, aby każdy mógł wpisać swoje uwagi, czy refleksje na temat wystawy. Zebrało się już kilka takich tomików, także z wystaw w Niemczech. Zawarta w nich treść ma dla mnie wielką wartość, bo czuję, że te moje „dzieci” chyba się podobają.

Artystyczne spojrzenie: Nigdy nie chciał Pan stworzyć jakiegoś gigantycznego obrazu na miarę „Pochodni Nerona”, czy matejkowskiej „Bitwy pod Grunwaldem”? Skąd taka fascynacja małymi formami?

Władysław Szyszko: Artyści i ich charaktery są przeróżne. Jedni muszą się wypowiadać ogromem płaszczyzn, czasem wręcz przytłaczającym widza – inni, do których na pewno należę – wolą atmosferę intymności, czegoś kameralnego – bo w małym formacie można też wiele wyrazić. Od dziecka fascynowały mnie dzieła niewielkie, piękne, estetyczne, dekorowane – jak dawna biżuteria. Podziwiam prawdziwe miniatury! Chyba nie czułbym się sobą, mierząc się z płótnem np. cztery na pięć metrów – to nie dla mnie!

Artystyczne spojrzenie: W Pana obrazach dominują kobiety, zawsze piękne i o pięknych... pupach.

Władysław Szyszko: Mając tylko starszego brata, wychowywałem się w towarzystwie, nazwijmy to „męskim”. Brakowało siostry, która by wnosiła w rozwój dorastającego chłopca ten uroczy pierwiastek kobiecości i pewnej tajemniczości. To wszystko przyszło później... Jako dziecko oglądałem sporo reprodukcji w starych książkach, których w domu nie brakowało, zaś w środku były przedstawienia pięknych kobiet – także nagich. W albumie z malarstwem Velazqueza zachwycał mnie zawsze piękny akt leżącej Wenus przed lustrem, ale również antyczne posągi jak np. znajdująca się w Neapolu rzymska kopia greckiej bogini Afrodyty Kallipygos chwaląca się swą pupą i której Grecy w hołdzie budowali nawet świątynie. Doskonałe proporcje ciała ludzkiego, bezpruderyjna nagość dziewcząt i chłopców była i jest niewyczerpanym źródłem inspiracji, nagie kształtne pupy pojawiają się często w moim malarstwie; są wdzięcznym, pogodnym motywem, ale nigdy nie są wulgarne, zawsze pokazane są tak trochę z przymrużeniem oka, z żartem, choć przyznam – nieco wyidealizowane. Staram się pielęgnować u siebie jak najwyższe PH – to takie moje określenie dla poczucia humoru między 1 a 10. Kiedy ktoś ma 6 -7 PH, jest to zwykle osoba pogodna, z dystansem do siebie, do życia, lubiąca żarty, ale już przy 2-3 to sygnał, że mamy do czynienia z ponurakiem – od takich staram się stronić. Artyście wolno opracowywać na nowo wciąż ten sam motyw jak Paul Cezanne malujący czy rysujący wciąż tę samą górę St. Victoire. A u mnie ten wyjątkowo udany fragment damskiej anatomii jest prawie niewyczerpanym źródłem, nazwijmy to – natchnienia. Podoba mi się określenie frywolność. Taka właśnie jak u osiemnastowiecznych francuskich mistrzów Bouchera czy Fragonarda, którzy malowali obrazy erotyczne, lecz nie poważne i wzniosłe, ale radosne i dające odprężenie, kiedy się na nie patrzy. Taki jest ogólnie mój cel – budzić uśmiech i radość obrazem, który maluję.

Artystyczne spojrzenie:  Jacy artyści wywarli wpływ na Pana twórczość?

Władysław Szyszko: Moje obrazy określane są terminem realizm fantastyczny i ta nazwa, uważam, jest trafna, gdyż pokrywa się z tym co tworzę, pokazuje możliwości splatania różnych wątków, dając jednocześnie pełną swobodę wyobraźni twórczej. Jednym z moich ulubionych malarzy jest G. Arcimboldo, właściwie taki szesnastowieczny surrealista, chyba z najbardziej znanymi motywami owoców i warzyw oraz innych przedmiotów osadzonych w głowach, najczęściej, męskich portretów. Bo przecież wszystko co najważniejsze rozgrywa się w naszej psyche – to właśnie głowa. Wiele ciekawych skojarzeń kryje się w naszej podświadomości. Tam są jeszcze niezbadane prawdziwe skarby. Obraz może, choć nie musi, być psychogramem, może mniej lub bardziej wyraźnie odzwierciedlać stan psychiczny twórcy. Może to być radość życia i tworzenia jak u Renoira lub drapieżny dramatyzm i budzące przerażenie sceny z Goi, a u nas dzieła Beksińskiego. Obraz wisząc na ścianie oddziałuje na patrzącego, ma wartość uczuciową, emocjonalną. Moje obrazy, którymi obwieszone są ściany w pokoju, gdzie pracuję, towarzyszą mi właściwie przez większą część dnia. W zależności od światła czy też stanu psychicznego, kontakt i wzajemne porozumienia bywają baaardzo różne... Sądzę, że dzieło artysty powinno być rozpoznawalne poprzez swój styl i chyba większość artystów do tego dąży. Fascynują mnie dawni mistrzowie, malarze renesansu – szczególnie bliskie mi są portrety profilowe Ghirlandaia czy Piera della Francesca. Ze sztuki dawnej jeszcze wiele można skorzystać. Mówi się, że artysta wciąż poszukuje swojej drogi. Chce być rozpoznawalny. Wielu się to udało i udaje. A ja, zwiedzając galerie czy muzea, lubię zajrzeć do Sukiennic, gdzie wisi jeden z moich ulubionych obrazów – akt kobiecy pokazany od tyłu, pędzla artysty mniej może znanego Pantalejmona Szyndlera (działającego w II poł. XIX w.). Obraz ten jest pełen wdzięku i nastroju. Ale nie tylko podziwianie oryginałów w muzeach, bo nawet oglądanie nie najlepszej reprodukcji pozwala mi czasem na znalezienie nowego, świeżego pomysłu.

Artystyczne spojrzenie: W Pana obrazach zawarta jest zwykle jakaś myśl, anegdota, historia, czasem żart. Skąd czerpie Pan inspiracje do swoich obrazów?

Władysław Szyszko: Myślę, że już w dzieciństwie rozbudzałem swoją wyobraźnię, słuchając radia, muzyki, audycji, słuchowisk. No i świat baśni opowiadanych przez dorosłych także wywierał na mnie ogromny wpływ. Pomysł na obraz może pojawić się w głowie w najmniej oczekiwanym momencie, sytuacji czy miejscu. Trzeba go wtedy „uchwycić” i zatrzymać, gdyż pamięć bywa zawodna. Potem, już po wykonaniu wstępnych szkiców, przystępuję do właściwej pracy, posługując się najróżniejszymi materiałami malarskimi. Jeśli efekt końcowy uznam za zadowalający dochodzi wtedy passe-partout stanowiące kolorystyczne uzupełnienie całości. Wreszcie – odpowiednia rama i na koniec tytuł, w większości raczej pogodny, często z zawartą w nim grą słów. Czyli, krótko mówiąc, to co wzbogacało wyobraźnię dziecka przez lata, dziś owocuje i jest widoczne w obrazach, które już jako dojrzały człowiek z radością tworzę.

Artystyczne spojrzenie: Gdyby mógł Pan się przenieść do jakiejś epoki z przeszłości to dokąd?

Władysław Szyszko: Cóż, nie zaskoczę pani. Do epoki renesansu, do Włoch. Ale już do Włoch czasów futuryzmu i Marinettiego, to już raczej nie! Najlepiej czuję się w Krakowie, chociaż przez wiele lat mieszkałem w Niemczech.

Artystyczne spojrzenie: Urodził się Pan w Krakowie, czy miasto to wywarło wpływ na Pana twórczość?

Władysław Szyszko: Tak, tu się urodziłem, choć moja mama była z Warszawy, a tato z Lublina. W czasie okupacji rodzice przenieśli się do Krakowa. Mój starszy brat urodził się jeszcze w Warszawie, ja już tutaj, w sercu srogiej zimy w styczniu 1944 roku. Mieszkałem z rodzicami w malowniczo położonej kamienicy na rogu ulic Mikołajskiej i Św. Krzyża. Gdy popracuję kilka godzin, lubię przejść się, zwiedzić urokliwe zaułki Krakowa – a jest jeszcze na szczęście takich zakątków sporo, albo po prostu udać się na Wawel. Podobnie jak Jacek Malczewski, który źle się czuł za granicą, ja przyznam, że też niechętnie podróżuję – nie jestem obieżyświatem.

Artystyczne spojrzenie: Czy przy pracy słucha Pan muzyki?

Władysław Szyszko:Tak, radio cały czas gra, jest i muzyka różnoraka i ciekawe audycje. Radio od wczesnego dzieciństwa towarzyszy mi do dziś. A od czasu do czasu puszczam sobie którąś z ulubionych płyt. Gdy jednak maluję trudniejsze partie obrazu, często tak się koncentruję, że tego grającego radia po prostu nie słyszę. Do malowania nie potrzebuję wiele miejsca. Na stoliku zmieszczą się konieczne do pracy materiały i tak zwane „pomoce naukowe”. Ponieważ nie używam farb olejnych, w tym niewielkim pokoju nie pachnie ani olejem ani terpentyną. Nie posługuję się komputerem, techniki są tradycyjne: akwarele jako farby lub kredki, czasem akryl, różnego rodzaju tusze, tempery, fiksatywy i werniks. A więc można powiedzieć, że jest to technika mieszana.

Artystyczne spojrzenie: Jak długo trwa namalowanie jednego obrazu?

Władysław Szyszko: To zależy nie tylko od światła, ale i od nastroju. Czasem większa praca powstaje przez kilka tygodni, przy mniejszym formacie trwa to krócej, ale reguły nie ma. Czasem jest tak, że na przykład po dwóch godzinach wyczuwam, że praca „coś nie idzie”. Trzeba wtedy wziąć się za coś innego, wykonać może zabawny rysunek, szkic, cokolwiek – a główny trzon pracy odłożyć na później.

Artystyczne spojrzenie: Kiedy najlepiej się Panu pracuje?

Władysław Szyszko: Ponieważ mam zwyczaj wstawać dość wcześnie, to i dzień, a właściwie przedpołudnie mogę w pełni wykorzystać. Teraz dni są coraz dłuższe, więc można cieszyć się dziennym światłem. Lubię soboty i niedziele – jest jakoś tak spokojniej, bo w tygodniu dużo się dzieje. Gdy wychodzę z domu towarzyszy mi dyktafon, nagrywam pomysły, a jak wracam to rysuję.

Artystyczne spojrzenie: Jaki moment jest dla Pana najprzyjemniejszy przy malowaniu?

Władysław Szyszko: Kiedy już kończę pracę, jestem z niej raczej zadowolony i pozostaje tylko dodać taką maleńką sygnaturkę z datą powstania i oczywiście z imieniem autora. Ale trochę „zabawy” jest też przy tworzeniu ozdobnego passe-partout.

Artystyczne spojrzenie: Pana wystawy i prace mają czasem łacińskie tytuły. Ważną rolę odgrywa też gra słów i humor. Czy najpierw powstaje obraz, a potem nadaje mu Pan tytuł, czy odwrotnie?

Władysław Szyszko: Nie ma reguły. Czasem tytuł do obrazu powstaje już wcześniej, a czasem dopiero po skończonym malowaniu. Myślę, że w tym co robię jakoś się spełniam – to jest przecież moje zadanie. A co do tych łacińskich tytułów i maksym, to pozwoliłem sobie dyskretnie zmienić dla siebie słynne powiedzenie Kartezjusza na „Pingo ergo sum”, czyli maluję, więc jestem.

Artystyczne spojrzenie: Dziękuję, że zechciał Pan odpowiedzieć na moje pytania.

Rozmawiała: Ewa Mecner

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Brawurowa premiera "Manekinów" w Operze Wrocławskiej

"Staram się zbytnio nie intelektualizować swojego malarstwa" — wywiad z argentyńskim malarzem Alejandrem Mariottim

"Flamenco to sposób bycia, śmiechu...kochania..." – wywiad z artystą flamenco FARRU