Niebezpieczne związki w muzeum
W Muzeum Historii Katowic otwarta została wystawa malarstwa Urszuli
Broll i Andrzeja Urbanowicza, którzy przez pewien czas tworzyli
wspólnie katowicką Pracownię Piastowska 1. W latach 60. i 70. było to
undergroundowe centrum Górnego Śląska, gdzie odbywały się artystyczne
sesje filozoficzno-magiczno-okultystyczne i gdzie bywała ówczesna
śmietanka "podziemnej" sztuki, a pewnego dnia pojawił się nawet
nowojorski guru bitników poeta Allen Ginsberg.
Na Piastowskiej 1, gdzie mieściła się katowicka pracownia artystycznego małżeństwa powstały niezwykłe Czarne Karty (1967-1969), które były swoistą wersją surrealistycznej zabawy cadavre exquis. Artyści związani z pracownią (Henryk Waniek, Antoni Halor, Zygmunt Stuchlik i oczywiście Urszula Broll i Andrzej Urbanowicz) wykonywali dowolne malunki odpowiadające poszczególnym literom alfabetu za pomocą farby białej, srebrnej lub złotej. Na wystawie w katowickim muzeum nie ma jednak ani tych prac, ani dzieł najbardziej moim zdaniem reprezentatywnych dla Urbanowicza - jego buddyjsko-seksualno-okultystycznych "erotesek".
Autorzy wystawy skupili się bowiem na przedstawieniu najwcześniejszego okresu wspólnej twórczości artystycznego małżeństwa oraz na ich ostatnich dziełach. Są tu zatem abstrakcje Urszuli Broll, inspirowane muzyką "Alikwoty" i przedstawienia reprezentujące nurt malarstwa materii. Dla widzów przyzwyczajonych do tematyki erotyczno-okultystycznej Urbanowicza, pewnym zaskoczeniem może okazać się seria prac wykorzystujących materiały takie jak szmata, gips, pokost, piasek czy folia aluminiowa, które sprawiają, że obrazy te są niezwykle mroczne i przypominać mogą miejsce, w którym powstały - Górny Śląsk z hałdami węgla, hutami stali, wszechogarniającym brudem i pyłem osiadającym na wszystkim. Te prace mają w sobie jednak pewną dozę elegancji formalnej (lśnienie złotych blaszek w "Aftach", reliefowe wariacje fakturalne "Haderki", "Splendor solis", "Grande garrote") i w muzealnych salach prezentują się zadziwiająco nowocześnie.
Obrazy Urbanowicza i Broll uzupełniają sie wzajemnie - w każdej sali wiszą naprzeciw siebie, wskazując na związki, jakie łączą ich twórców. Tytuł wystawy nawiązuje do powieści XVIII -wiecznego pisarza francuskiego Choderlosa de Laclosa, która ma formę romansu w listach. Uwiedzenie "niewinnej" mężatki przez libertyna to historia, która bardziej znana jest z wersji filmowej. I gdyby tak poszukać podobieństw między wystawą a utworem literackim czy filmowym, można by było dostrzec pewne analogie, choć tu już należałoby się zagłębić w biografie artystycznego małżeństwa.
Urszula Broll była o osiem lat starsza od Andrzeja Urbanowicza. Była artystką współtworzącą grupę St-53 - awangardę powojenną stojącą w opozycji do panującego wszechwładnie socrealizmu. Była zafascynowana postacią Władysława Strzemińskiego, którego twórczość podziwiał również Urbanowicz. Oboje zainteresowali się buddyzmem i okultyzmem (Krąg Oneironu). W pewnym momencie jednak Urszula Broll swoje artystyczne działania ograniczyła, poświęcając się medytacjom i osobistemu rozwojowi duchowemu. Andrzej Urbanowicz bardziej zaangażował swoje malarstwo w buddyzm i tworzył prace, w których motywy erotyczne przeplatały się z niezwykle barwnymi symbolami solarnymi.
Na wystawie warto zwrócić uwagę na późne dzieła Andrzeja Urbanowicza z mandalami na czarnym tle, kolorowymi znakami, które wyłaniają się z otchłani, z chaosu, by wybarwić się na powierzchni obrazów (cykl"Listy do Eris").
Te prace, podobnie jak "Alikwoty" Urszuli Broll z 1964 roku i jej seria abstrakcyjnych akwarelek z początku lat 90., które mają w sobie coś z wczesnego Kandinsky'ego, zrobiły na mnie największe wrażenie.
Spodziewając się typowych dla Urbanowicza barwnych figuralnych kompozycji o nieco surrealistycznym posmaku, odebrałam całą wystawę jako funeralny hołd złożony temu zmarłemu w 2011 roku artyście, który był prawdziwą undergroundową legendą, buntownikiem, któremu nawet pod koniec życia nie żyło się łatwo i przyjemnie i który do końca borykał się z problemami czysto egzystencjalnymi.
Urbanowicz pochodził z Wilna, studiował w Krakowie, skąd przeniósł się do Katowic i poza 13-ma laty, jakie spędził w USA (1978-1991), przez cały czas związany był z Katowicami. Dzięki jego barwnej osobowości, bezkompromisowemu charakterowi i kontrowersyjnym obrazom, więcej mówiło się o nim niż o jego ówczesnej żonie. I tak sobie myślę, że właściwie na tym polegały te niebezpieczne związki pary artystów, z których jedno przyćmiło drugie. W muzealnych salach jest też przecież sporo obrazów Urszuli Broll, a jednak jej prace stapiają się z obrazami jej ówczesnego męża. Malarstwo Urszuli Broll jest bardziej duchowe, kontemplacyjne i spokojne, dlatego warto dokładnie się mu przyjrzeć, aby docenić jego odrębność. Interesująca to wystawa, będąca też hołdem dla artystycznego tandemu, który w pewnym okresie blisko ze sobą współpracował, a potem, jak to zwykle w życiu bywa, drogi twórców rozeszły się bezpowrotnie.
Wystawa czynna jest do 16 maja.
Na Piastowskiej 1, gdzie mieściła się katowicka pracownia artystycznego małżeństwa powstały niezwykłe Czarne Karty (1967-1969), które były swoistą wersją surrealistycznej zabawy cadavre exquis. Artyści związani z pracownią (Henryk Waniek, Antoni Halor, Zygmunt Stuchlik i oczywiście Urszula Broll i Andrzej Urbanowicz) wykonywali dowolne malunki odpowiadające poszczególnym literom alfabetu za pomocą farby białej, srebrnej lub złotej. Na wystawie w katowickim muzeum nie ma jednak ani tych prac, ani dzieł najbardziej moim zdaniem reprezentatywnych dla Urbanowicza - jego buddyjsko-seksualno-okultystycznych "erotesek".
Autorzy wystawy skupili się bowiem na przedstawieniu najwcześniejszego okresu wspólnej twórczości artystycznego małżeństwa oraz na ich ostatnich dziełach. Są tu zatem abstrakcje Urszuli Broll, inspirowane muzyką "Alikwoty" i przedstawienia reprezentujące nurt malarstwa materii. Dla widzów przyzwyczajonych do tematyki erotyczno-okultystycznej Urbanowicza, pewnym zaskoczeniem może okazać się seria prac wykorzystujących materiały takie jak szmata, gips, pokost, piasek czy folia aluminiowa, które sprawiają, że obrazy te są niezwykle mroczne i przypominać mogą miejsce, w którym powstały - Górny Śląsk z hałdami węgla, hutami stali, wszechogarniającym brudem i pyłem osiadającym na wszystkim. Te prace mają w sobie jednak pewną dozę elegancji formalnej (lśnienie złotych blaszek w "Aftach", reliefowe wariacje fakturalne "Haderki", "Splendor solis", "Grande garrote") i w muzealnych salach prezentują się zadziwiająco nowocześnie.
Obrazy Urbanowicza i Broll uzupełniają sie wzajemnie - w każdej sali wiszą naprzeciw siebie, wskazując na związki, jakie łączą ich twórców. Tytuł wystawy nawiązuje do powieści XVIII -wiecznego pisarza francuskiego Choderlosa de Laclosa, która ma formę romansu w listach. Uwiedzenie "niewinnej" mężatki przez libertyna to historia, która bardziej znana jest z wersji filmowej. I gdyby tak poszukać podobieństw między wystawą a utworem literackim czy filmowym, można by było dostrzec pewne analogie, choć tu już należałoby się zagłębić w biografie artystycznego małżeństwa.
Urszula Broll była o osiem lat starsza od Andrzeja Urbanowicza. Była artystką współtworzącą grupę St-53 - awangardę powojenną stojącą w opozycji do panującego wszechwładnie socrealizmu. Była zafascynowana postacią Władysława Strzemińskiego, którego twórczość podziwiał również Urbanowicz. Oboje zainteresowali się buddyzmem i okultyzmem (Krąg Oneironu). W pewnym momencie jednak Urszula Broll swoje artystyczne działania ograniczyła, poświęcając się medytacjom i osobistemu rozwojowi duchowemu. Andrzej Urbanowicz bardziej zaangażował swoje malarstwo w buddyzm i tworzył prace, w których motywy erotyczne przeplatały się z niezwykle barwnymi symbolami solarnymi.
Na wystawie warto zwrócić uwagę na późne dzieła Andrzeja Urbanowicza z mandalami na czarnym tle, kolorowymi znakami, które wyłaniają się z otchłani, z chaosu, by wybarwić się na powierzchni obrazów (cykl"Listy do Eris").
Te prace, podobnie jak "Alikwoty" Urszuli Broll z 1964 roku i jej seria abstrakcyjnych akwarelek z początku lat 90., które mają w sobie coś z wczesnego Kandinsky'ego, zrobiły na mnie największe wrażenie.
Spodziewając się typowych dla Urbanowicza barwnych figuralnych kompozycji o nieco surrealistycznym posmaku, odebrałam całą wystawę jako funeralny hołd złożony temu zmarłemu w 2011 roku artyście, który był prawdziwą undergroundową legendą, buntownikiem, któremu nawet pod koniec życia nie żyło się łatwo i przyjemnie i który do końca borykał się z problemami czysto egzystencjalnymi.
Urbanowicz pochodził z Wilna, studiował w Krakowie, skąd przeniósł się do Katowic i poza 13-ma laty, jakie spędził w USA (1978-1991), przez cały czas związany był z Katowicami. Dzięki jego barwnej osobowości, bezkompromisowemu charakterowi i kontrowersyjnym obrazom, więcej mówiło się o nim niż o jego ówczesnej żonie. I tak sobie myślę, że właściwie na tym polegały te niebezpieczne związki pary artystów, z których jedno przyćmiło drugie. W muzealnych salach jest też przecież sporo obrazów Urszuli Broll, a jednak jej prace stapiają się z obrazami jej ówczesnego męża. Malarstwo Urszuli Broll jest bardziej duchowe, kontemplacyjne i spokojne, dlatego warto dokładnie się mu przyjrzeć, aby docenić jego odrębność. Interesująca to wystawa, będąca też hołdem dla artystycznego tandemu, który w pewnym okresie blisko ze sobą współpracował, a potem, jak to zwykle w życiu bywa, drogi twórców rozeszły się bezpowrotnie.
Wystawa czynna jest do 16 maja.
Komentarze
Prześlij komentarz