Trujące grzybki Marcina Zawickiego

W Galerii Miejskiej we Wrocławiu otwarta została wystawa prac dwóch artystów, których zdawać by się mogło dzieli wszystko - wiek, miejsce zamieszkania, krąg kulturowy, technika, sposób podejścia do sztuki, a nawet upodobania kolorystyczne. Na górze, w tej części galerii, którą zwiedzić można wchodząc wprost z ulicy, na ścianach wiszą monochromatyczne - biało -szaro - czarne kompozycje czeskiego artysty, pochodzącego z Brna Vita Ondráčka (urodzonego w 1959 roku). Prace na pierwszy rzut oka abstrakcyjne, wypełnione drobnymi elementami maszyn, śrubek, archeologicznych żyjątek, wirujących niczym pod przemysłowym mikroskopem pozostałości prehistorycznego świata. Prace które skojarzyć się mogą z dziełami przedwojennych surrealistów jak Wilfredo Lam czy Roberto Matta.
Czeski artysta tworzy swoje archeologiczno-industrialne skamienialiny gęsto wypełniając przestrzeń obrazów, tworząc ponure i głęboko pesymistyczne kompozycje. Ondráček zafascynowny był poezją surrealisty Ludvíka Kundery (stryjeczny brat słynnego Milana Kundery, autora "Nieznośnej lekkości bytu). Do tworzenia miał podejście niezwykle ... dekadenckie, co niemal przypłacił zdrowiem (zachorował po tym jak malował nie pędzlem, lecz bezpośrednio rękami nakładając farby, co zakończyło się pobytem w szpitalu). Sztuka ponad wszystko, to była idea, która przyświecała mu także wtedy gdy wraz z żoną Janą wyremontowali dawny budynek aresztu  na Morawach i stworzyli tu miejsce sztuki splecionej z przyrodą.
Ta część wystawy, na której prezentowany jest cykl "Czarna tęcza", ma w sobie wiele z ciemnej strony życia. Przyznam, że bardziej cenię sobie jego erotyczne rysunki -  akty, bliskie w klimacie  pracom Egona Schiele, a momentami nawet pastelowym wizerunkom kobiet autorstwa francuskiego postimpresjonisty Henri de Toulouse-Lautreca. Tych prac nie ma jednak na wrocławskiej wystawie, co jest o tyle zrozumiałe, że  drugi z artystów, którego prace umieszczone zostały na poziomie -1, czyli w pięknie odnowionych salach piwnicy galerii, również podejmuje temat śmierci, przemijania, chorobliwości, tworząc swoje surrealistyczne obiekty trujących grzybków, jaskrawych, bajecznie kolorowych jakby radioaktywnych roślinek, podgryzanych przez robaki, pożerane przez otwarte paszcze, zębate fragmenty zjadające jakieś nie do końca zidentyfikowane elementy ludzkie lub zwierzęce.
Marcin Zawicki, autor tych prac, urodził się w Szczecinie w 1985 roku, ukończył gdańską ASP i jest kimś w rodzaju współczesnego  Salvadora Dali, który zapatrzył się w manierystyczne portrety Arcimbolda. Jego prace są pedantycznie dopracowane, sztucznie oświetlone i niesamowicie kolorowe. Drobiazgowo oddane kolorowe części fauny i flory budzą fascynację, wstręt i przerażenie, a więc dokładnie to co chciał osiągnąć Dali tworząc swój ideał "jadalnego piękna" i co przyświecało manierystom tworzącym wyrafinowane obrazy monstrualnych przedmiotów. Wystarczy wspomnieć słynny gabinet cesarza Rudolfa II, który z upodobaniem zbierał manierystyczne dzieła, na których anioły wyglądały jak brzemienne, a  gruszkowate głowy putti przypominały dzieci z wodogłowiem, i osobliwości w rodzaju słojów z embrionami czy automatów wzorowanych na prawdziwych ludziach.
Prace Marcina Zawickiego stanowią próbę odtworzenia sztucznego, chorobliwego świata, który zaludniają formy, które żywią się innymi, słabszymi, pasożytując na nich. Świat bajkowy, ale raczej taki jaki prezentowali w XIX wieku bracia Grimm, w swych okrutnych opowieściach.
Wystawa niezwykle interesująca, ale niełatwa w odbiorze. Będzie ją można oglądać do 26 września 2015 r.


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Brawurowa premiera "Manekinów" w Operze Wrocławskiej

"Staram się zbytnio nie intelektualizować swojego malarstwa" — wywiad z argentyńskim malarzem Alejandrem Mariottim

"Nasze imprezy są flamenco, żyjemy flamenco, śpimy flamenco i jemy flamenco" – wywiad z Tomatito