Polski Japończyk w poszukiwaniu absolutu
Czy mieszkający od 50 lat w Polsce Japończyk przestaje być
Japończykiem? Czy japoński artysta ponad pół wieku żyjący w innym kraju
zaczyna tworzyć inaczej? Moim zdaniem na żadne z tych pytań nie można
odpowiedzieć twierdząco. Przynajmniej jeśli chodzi o Koji Kamoji, który
po studiach w tokijskiej Akademii Sztuk Pięknych, przyjechał do Polski i
tu „osiadł” w zupełnie innej kulturze, pozostając mimo to tak bardzo
japońskim jak się tylko dało. I chociaż całkiem dobrze mówi po polsku,
ma właściwe Japończykom nawyki – subtelną grzeczność, doskonałe
wychowanie, buddyjski spokój, kłanianie się przy powitaniu.
„Przedstawicielem natury jest kamień”, powiedział w jednym z wywiadów. I kamienie faktycznie często występują w jego sztuce w roli głównych aktorów. Spokojnej, niemal świątynnej atmosfery spodziewać się można oglądając obrazy Kamojiego, na których szare, namalowane tuszem koła toną w bieli. Bieli śmierci, bieli modlitwy i to w znaczeniu typowym dla naszej (polskiej) kultury. Na tych wystawach, których przez ponad 50 lat nazbierało się sporo, zwykle widz miał ochotę przebywać sam na sam z pracami, by w ciszy kontemplować ich niepokojącą obecność.
Obrazy Kamojiego kojarzyć się mogą z suprematyzmem, z Malewiczem i jego białym kwadratem na białym tle, z szukaniem doskonałości i absolutnego, czystego piękna. Piękna, któremu towarzyszy też śmierć. W życiu artysty kilka razy gościł bezlitosny Anioł Śmierci. Samobójstwo przyjaciela na zawsze naznaczyło sztukę artysty, uświadamiając mu jak kruche jest ludzkie życie. Wpatrując się w obrazy Kamojiego bezwiednie zaczynamy myśleć o śmierci, ale nie o śmierci sztuki, lecz o tej prawdziwej, realnej. Niczym na monochromatycznych obrazach Jonasza Sterna, malarza z Grupy Krakowskiej, z kawałeczkami rybich ości i kostek, w dziełach Kamojiego widać przebijające przez warstwę farby fragmenty jakby pozostałe po jakichś żywych istotach, które zostały unicestwione.
Otwarta kilka dni temu wystawa rysunków Kamojiego w warszawskiej galerii Foxal obejmuje prace powstałe w latach 2011-2014 (zdjęcie ze strony internetowej www.funbec.eu). Wykonane tuszem formy sieciowe, przypominające średniowieczne sklepienia gwiaździste w późnogotyckich kościołach albo modele brył ni to matematycznych ni to projektów architektonicznych są jak sieci zastawione na zaniepokojonego odbiorcę, który zastanawia się co to jest i do czego to służy. Mój znajomy, który nie znosi żadnej formy abstrakcji w sztuce, widząc te rysunki stwierdził: „Budzą strach, choć właściwie nic strasznego nie przedstawiają". Jednak mają w sobie taki ładunek bezwyjściowości, rozpaczy, który jest niczym obietnica śmierci, w której i tak pogrążymy się kiedyś. Bo przecież wszyscy w końcu umrzemy. Jednak interpretacja dzieł Kamojiego może być zgoła odmienna – przedstawienia te w każdym mogą budzić zupełnie inne emocje.
Dzieła Kamojiego paradoksalnie przywodzą na myśl książki innego popularnego w Polsce Japończyka – Harukiego Murakamiego („Norwegian Wood”, „Sputnik Sweetheart”). Obu twórców łączy zainteresowanie śmiercią, samobójstwem, samotnością, kruchością normalnego świata i zmiennością uczuć międzyludzkich. Łączy ich też muzyka. Murakami przez wiele lat prowadził w Tokio klub jazzowy i słynie z propagowania w swoich książkach muzyki ulubionego angielskiego zespołu Radiohead. Koji Kamoji urodził się w Tokio i zanim trafił do warszawskiej pracowni Artura Nachta-Samborskiego swoją artystyczną edukację zaczynał właśnie na uczelni w stolicy Japonii. Jego też interesuje muzyka – jeden z jego ubiegłorocznych performance’ów w Sokołowsku został przygotowany specjalnie do muzyki polskiego twórcy Tomka Stankiewicza, a na wernisażach wystaw Kamojiego często można usłyszeć japońskie dźwięki.
Mimo ogromnego sukcesu czytelniczego Murakamiego w Polsce, twórca ten jest wbrew pozorom dość hermetyczny. Przy łatwości czytania jego książek odczuwa się podświadomie, że autorowi chodzi o coś więcej niż tylko o nieprzystosowanych bohaterów, którzy mają nieudane życie, depresję, gonią za mirażami, których mimo starań nie potrafią pochwycić. I w tym Koji jest niezwykle podobny do Murakamiego – w jego prostych kompozycjach tkwi pewne wyrafinowanie. Odbiorca i Murakamiego i Kojiego zostaje niejako zobligowany do namysłu, do zastanowienia, analizy. I tu widać punkt styczny z charakterem Polaków, którzy słyną z dzielenia włosa na czworo, poszukiwania szczęścia poza zwykłym prozaicznym życiem, gdzieś w innym świecie, w innych miejscach, zgodnie z powiedzeniem: „Wszędzie dobrze gdzie nas nie ma”. Powiedzeniem, którego sens oddają zarówno książki Murakamiego jak i dzieła malarskie Kamojiego – artysty, który przemierzył pół świata i z rodzinnego Tokio trafił do stolicy zupełnie obcego mu kraju, na zupełnie innym kontynencie, pośród ludzi kierujących się odmiennymi zasadami. Ale czy tacy outsiderzy jak Murakami i Koji Kamoji są naprawdę przybyszami z innego świata, których Polacy nie są w stanie zrozumieć? Jak widać po recepcji twórczości Murakamiego i pełnych salach na wernisażach dzieł Kamojiego, a także ogromnej ilości ekspozycji organizowanych dla japońskiego malarza w różnych galeriach, Polakom sposób odczuwania obu twórców jest bardzo bliski.
„Przedstawicielem natury jest kamień”, powiedział w jednym z wywiadów. I kamienie faktycznie często występują w jego sztuce w roli głównych aktorów. Spokojnej, niemal świątynnej atmosfery spodziewać się można oglądając obrazy Kamojiego, na których szare, namalowane tuszem koła toną w bieli. Bieli śmierci, bieli modlitwy i to w znaczeniu typowym dla naszej (polskiej) kultury. Na tych wystawach, których przez ponad 50 lat nazbierało się sporo, zwykle widz miał ochotę przebywać sam na sam z pracami, by w ciszy kontemplować ich niepokojącą obecność.
Obrazy Kamojiego kojarzyć się mogą z suprematyzmem, z Malewiczem i jego białym kwadratem na białym tle, z szukaniem doskonałości i absolutnego, czystego piękna. Piękna, któremu towarzyszy też śmierć. W życiu artysty kilka razy gościł bezlitosny Anioł Śmierci. Samobójstwo przyjaciela na zawsze naznaczyło sztukę artysty, uświadamiając mu jak kruche jest ludzkie życie. Wpatrując się w obrazy Kamojiego bezwiednie zaczynamy myśleć o śmierci, ale nie o śmierci sztuki, lecz o tej prawdziwej, realnej. Niczym na monochromatycznych obrazach Jonasza Sterna, malarza z Grupy Krakowskiej, z kawałeczkami rybich ości i kostek, w dziełach Kamojiego widać przebijające przez warstwę farby fragmenty jakby pozostałe po jakichś żywych istotach, które zostały unicestwione.
Otwarta kilka dni temu wystawa rysunków Kamojiego w warszawskiej galerii Foxal obejmuje prace powstałe w latach 2011-2014 (zdjęcie ze strony internetowej www.funbec.eu). Wykonane tuszem formy sieciowe, przypominające średniowieczne sklepienia gwiaździste w późnogotyckich kościołach albo modele brył ni to matematycznych ni to projektów architektonicznych są jak sieci zastawione na zaniepokojonego odbiorcę, który zastanawia się co to jest i do czego to służy. Mój znajomy, który nie znosi żadnej formy abstrakcji w sztuce, widząc te rysunki stwierdził: „Budzą strach, choć właściwie nic strasznego nie przedstawiają". Jednak mają w sobie taki ładunek bezwyjściowości, rozpaczy, który jest niczym obietnica śmierci, w której i tak pogrążymy się kiedyś. Bo przecież wszyscy w końcu umrzemy. Jednak interpretacja dzieł Kamojiego może być zgoła odmienna – przedstawienia te w każdym mogą budzić zupełnie inne emocje.
Dzieła Kamojiego paradoksalnie przywodzą na myśl książki innego popularnego w Polsce Japończyka – Harukiego Murakamiego („Norwegian Wood”, „Sputnik Sweetheart”). Obu twórców łączy zainteresowanie śmiercią, samobójstwem, samotnością, kruchością normalnego świata i zmiennością uczuć międzyludzkich. Łączy ich też muzyka. Murakami przez wiele lat prowadził w Tokio klub jazzowy i słynie z propagowania w swoich książkach muzyki ulubionego angielskiego zespołu Radiohead. Koji Kamoji urodził się w Tokio i zanim trafił do warszawskiej pracowni Artura Nachta-Samborskiego swoją artystyczną edukację zaczynał właśnie na uczelni w stolicy Japonii. Jego też interesuje muzyka – jeden z jego ubiegłorocznych performance’ów w Sokołowsku został przygotowany specjalnie do muzyki polskiego twórcy Tomka Stankiewicza, a na wernisażach wystaw Kamojiego często można usłyszeć japońskie dźwięki.
Mimo ogromnego sukcesu czytelniczego Murakamiego w Polsce, twórca ten jest wbrew pozorom dość hermetyczny. Przy łatwości czytania jego książek odczuwa się podświadomie, że autorowi chodzi o coś więcej niż tylko o nieprzystosowanych bohaterów, którzy mają nieudane życie, depresję, gonią za mirażami, których mimo starań nie potrafią pochwycić. I w tym Koji jest niezwykle podobny do Murakamiego – w jego prostych kompozycjach tkwi pewne wyrafinowanie. Odbiorca i Murakamiego i Kojiego zostaje niejako zobligowany do namysłu, do zastanowienia, analizy. I tu widać punkt styczny z charakterem Polaków, którzy słyną z dzielenia włosa na czworo, poszukiwania szczęścia poza zwykłym prozaicznym życiem, gdzieś w innym świecie, w innych miejscach, zgodnie z powiedzeniem: „Wszędzie dobrze gdzie nas nie ma”. Powiedzeniem, którego sens oddają zarówno książki Murakamiego jak i dzieła malarskie Kamojiego – artysty, który przemierzył pół świata i z rodzinnego Tokio trafił do stolicy zupełnie obcego mu kraju, na zupełnie innym kontynencie, pośród ludzi kierujących się odmiennymi zasadami. Ale czy tacy outsiderzy jak Murakami i Koji Kamoji są naprawdę przybyszami z innego świata, których Polacy nie są w stanie zrozumieć? Jak widać po recepcji twórczości Murakamiego i pełnych salach na wernisażach dzieł Kamojiego, a także ogromnej ilości ekspozycji organizowanych dla japońskiego malarza w różnych galeriach, Polakom sposób odczuwania obu twórców jest bardzo bliski.
Komentarze
Prześlij komentarz